Kroniki zwyczajnego życia

newsempire24.com 1 tydzień temu

Kroniki pewnego życia

Małgorzata Kowalska próbowała odejść od męża dwa razy. I za każdym razem wracała. Dla syna.

Po raz pierwszy uciekła do rodziców, gdy Krzysztof zaczął pić po narodzinach Jaśka. Nie mogła już znieść jego pijackich wybuchów — w środku nocy, tuląc malucha, wyszła z domu. Krzysztof dogonił ją na podwórku:

— Gdzie się wybierasz?!

— Jak najdalej od ciebie!

Mama, wiejska pielęgniarka, tylko westchnęła:

— Gosia, a czego się spodziewałaś, wychodząc za kierowcę ciężarówki? Oni mają swoje „święta” — i inaczej nie będzie.

Nie było co odpowiedzieć. Sama wybrała swój los. Poznali się, jakby to dziwnie nie brzmiało, w bibliotece. Małgorzata odbywała tam praktykę, a Krzysztof wszedł wymienić książkę.

— Szuka pan czegoś lekkiego? — spytała, patrząc na jego zniszczone dłonie.

— Coś o miłości — uśmiechnął się, zaglądając jej w dusze.

Dała mu „Kamienie na szaniec”. Po kilku dniach wrócił — nie po książkę.

— Nie skończyłem… Może do kina pójdziemy?

I się zgodziła.

Była wiosna, w głowie — różowe marzenia, w sercu — młodość. Zakochała się. A w tamtych czasach, jeżeli chciało się być razem — szło się do urzędu stanu cywilnego. Tak też się stało.

Wesele — skromne, prawie bez gości. Miesiąc później pierwszy raz ją uderzył — za to, iż za długo rozmawiała z sąsiadem. Potem, pewnie, przyniósł chabry i powiedział:

— Wiesz, iż jestem zazdrosny.

— To przeprosiny?

— Nie. To ostrzeżenie.

Milcząco spuściła wzrok, wstawiła kwiaty do szklanki. Siniaka pod ustami zamalowała pudrem. Wybaczyła.

Ale gdy urodził się Jaś, a Krzysztof zaczął pić — odeszła. Nie wytrzymała. Przez pół roku błagał, by wróciła, obiecywał, iż rzuci. I faktycznie — trzymał się prawie dwa lata. Ale każdy stres zagłuszał alkoholem, inaczej nie potrafił.

Pewnego razu, po szczególnie brutalnej kłótni, gdy Krzysztof rozbił wazon — nie w nią, obok — usiadła w kuchni i zaczęła pisać do siostry:

„Aniu, nie dam już rady. Odchodzę. Muszę ratować siebie.”

Zajrzała do pokoju dziecka. Jaś spał, trzymając zabawkowy autobus — prezent od taty. Uwielbiał ojca. A to było odwzajemnione.

Małgorzata podarła list. Pomyślała: jeżeli odejdę — on się rozpadnie. A syn będzie patrzeć, jak ojciec się degraduje. Lepiej, by mnie nienawidził, niż by się go wstydził.

Widać Krzysztof to wyczuł. Pił mniej. Urodził się drugi syn — Bartek. Kilka lat żyli spokojnie, niemal szczęśliwie. Ale ciągi wracały. Po kolejnym wpadł do domu w półświadomości, a ona powiedziała:

— Już cię nie kocham. Nie potrafię. Nigdy.

— Odbija ci?

— Całkiem trzeźwo. Ale zostaniemy razem. Dla dzieci.

Każdego wieczoru sprawdzała, czy chłopcy śpią, kładła na nocnej szafce grubą książkę — na wszelki wypadek — i szeptała: „Jeszcze jeden dzień. Nie dla mnie. Dla nich.”

Zmiany następowały powoli. Lata mijały, dzieci rosły. Krzysztof się uspokoił, prawie nie pił. Kraj się walił, sklepy pustoszały. Przenieśli się do Krakowa, młodszy dopiero poszedł do szkoły.

Zakład transportowy, gdzie pracował, zamknęli. W desperacji Krzysztof przyniósł do domu butelkę i postawił na stole.

— Nie — powiedziała stanowczo Małgorzata. — Albo to, albo dzieci.

— Daj spokój.

— Tym razem nie odpuszczę — chwyciła butelkę i wylała do zlewu.

Podniósł rękę, ale nie uderzył. Wiedział: jeżeli to zrobi — straci wszystko. Ona się nie cofnie.

W 1995 dostali działkę pod budowę. Pieniędzy nie było, pożyczyli od rodziców.

— Sami postawimy dom — niespodziewanie oznajmił.

Nie wierzyła. Ale każdy weekend jeździli na plac budowy: on mieszał beton, ona nosiła cegły. Pewnego razu potknęła się i rozcięła kolano. Podbiegł:

— Głupia jesteś, po co się pchałaś?!

Ale w głosie był strach. Prawdziwy.

Dom postawili. Nie od razu. Ale udało się. Gdy położyli dach, przyniósł szampana. Siedzieli na belkach, pili z plastikowych kubków.

— Ładnie, co?

— Nie do wiary — odparła.

Trzeźwiał. Ale miłość nie wróciła.

— Mamo, po co z nim żyjesz? — spytał kiedyś dorosły już Jaś. — Jesteście sobie obcy.

— Obiecałam — w zdrowiu i w chorobie. A poza tym potrzebowaliście ojca. choćby takiego. Jak będziesz miał dzieci — zrozumiesz.

Dziś oboje mają po siedemdziesiątce.

Krzysztof bawi się z wnukami, a Małgorzata myśli: gdybym wtedy odeszła — nie przetrwałby. I tych dzieci by nie było. Więc nie było to wszystko na próżno.

Mieszkają w domu, który sami zbudowali. Każde ma swój pokój, swoje filmy. Ona słucha Chopina, on ogląda „Magistra”. Wiadomości oglądają razem. To ich układ.

Dzieci dzwonią codziennie. Wnuki śmieją się z fotografii w ramach. Ostatnio gościła pięcioletnia Zosia. Wspięła się babci na kolana i spytała:

— A co to jest miłość?

Na podwórku dziadek równo, metodycznie rąbał drewno. Jak wszystko, co robi od dwudziestu lat.

— To gdy wybaczasz komuś to, czego innym byś nie wybaczyła.

— A jak ty dziadkowi wybaczyłaś?

Nie spodziewała się tego. W oczach dziewczynki była ta sama głębia, co kiedyś u Jaśka.

— Nie wybaczałam. Po prostu codziennie wybierałam, co jest dla mnie ważniejsze.

— A co jest ważniejsze?

Zaskrzypiały drzwi. Krzysztof wszedł.

— Ty — odpowiedziała babcia. — Twój tata. Twój wujek. Ten dom. choćby te dziadowskie seriale…

Zosia wybuchnęła śmiechem:

— To jest miłość?

— Nie, skarbie. To — cierpliwość. A miłość… bywa różna. Tę prawdziwą jeszcze poznasz.

Krzysztof wyjrzał z kuchni:

— Herbaty, Gosia?

— Zaraz naleję — odparła.

To nie miłość. Ale to coś silniejszego. Czy było warto?

Nie ma odpowiedPrzez zamglone okno patrzyła, jak pierwszy śnieg powoli zasypuje ich wspólną przeszłość.

Idź do oryginalnego materiału