Nowojorski raper Kota The Friend od wielu lat pokazuje, iż w dzisiejszym świecie wciąż jest miejsce na to, by działać niezależnie i po swojemu. Trzymając się na uboczu branży dostarcza wysokojakościowy rap z trueschoolową duszą, gromadząc słuchaczy na całym świecie. Ale takiego roku jak ten jeszcze nie miał (o tym jeszcze trochę napiszemy), a wydane na przełomie czerwca i lipca "Protea" jest tu perłą w koronie.
Kotę mogliśmy kojarzyć bardziej z samplowanymi, inspirowanymi soulem czy jazzem brzmieniami i raczej refleksyjnym klimatem, zahaczającym o vibe lo-fi. Tymczasem teraz nagrał album, którego bardziej spodziewałbym się po Amine czy Kyle'u. Album kipiący słońcem, melodiami i pozytywnymi wibracjami.
Gdy włączyłem "Protea" byłem w opcji "o, ale zaczął, interesujące czy utrzyma ten klimat". W połowie byłem w opcji "oby utrzymał to do końca" - a na końcu włączyłem jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
"Protea" to mieszanka skillowego rapu opartego na klasycznym wyrobionym warsztacie z brzmieniami funku, soulu, jazzu i tropical house'u. Wszystkiego, co niesie vibe i pozytywne wibracje. Album słoneczny do granic, rozśpiewany do granic, a zarazem ani przez chwilę nie popadający w sztampę i nie zahaczający o radiowe kalki. Wszystko tu ma głębię, duszę i nie pozwala usiedzieć w miejscu. Tematycznie kręci się wokół miłości, ale i emocji z nią związanych, które każą raperowi tańczyć, śpiewać i dzielić się euforią ze światem, a on nie zapomina przy tym, iż jest reprezentantem niezależnej sceny nowojorskiej.
To płyta dla osób, dla których rap powinien być wielowymiarowy. Dla osób kochających jego muzyczne bogactwo i to jak potrafi pozlepiać coś swojego z miliona różnych brzmień. Dla fanów eklektycznych mieszanek, groove'u, pulsujących funkowo basów, soulowo śpiewanych refrenów, ale też słonecznego jakościowego house'u. Dla osób, które w muzyce szukają muzyki, ale też emocji, wyczucia i czegoś, co jest chwytliwe i nośne, ale nie idzie za trendami i nie kopiuje ich. Dla fanów Outkastu, Fugees, Kid Cudiego... dobra, nie będę przedłużał, jeżeli doczytaliście do tego miejsca to wiecie o co chodzi. Słysząc pojedyncze utwory w tym klimacie czekałem aż w końcu ktoś osadzi w nim cały album. I zrobił to Kota The Friend.
Od dłuższego czasu odchodzę od oceniania płyt w szkolnej skali, bo uważam, iż spłyca to muzyczne wrażenia i często jest niemiarodajne. Ale tej płyty słucham na okrągło od miesiąca i czuję się jak przy "IVRY" 100s'a - czyli nie umiem znaleźć w niej niczego do czego mógłbym się przyczepić. Dobry rap już nie wychodzi? Bzdura, wychodzi mnóstwo, wystarczy chcieć go znaleźć. Fenomenalny album i bardzo zdziwię się jeżeli ktoś wyprzedzi go w moim prywatnym rankingu na płytę roku. Szkolne 6/6, które wystawiam drugi raz w życiu zarazem dodając - sprawdzajcie to koniecznie!
PS. I korzystajcie z ostatnich gorących dni, ja wrzucam "Protea" na słuchawki i idę w plener.