„Koszmarne Komando” – potworów spółka [RECENZJA]

filmawka.pl 2 godzin temu

Koszmarne Komando oficjalnie rozpoczęło DC Universe – crossmediową franczyzę stworzoną przez Petera Safrana i Jamesa Gunna. Wydawać się może, iż moda na budowanie wielkich uniwersów zmierza już w kierunku zachodzącego słońca (albo do czeluści piekieł, to zależy). Warner Bros. Discovery poważnie nadszarpnęło zaufanie fanów DC, kiedy desperacko próbowało doścignąć Marvel Studios w budowaniu superbohaterskiego świata, raz po raz potykając się o własne nogi, ryjąc twarzą o ziemię. Zakulisowe machlojki WB zostawiamy już w przeszłości, bo oto, cali na biało (no, jeden z nich), uzbrojeni w miotły, szmatki i środki czystości, weszli Safran i Gunn. Rozpoczęcie uniwersum od animowanego serialu dla dorosłych to skok na raczej głęboką wodę. Na całe szczęście, James Gunn potrafi pływać całkiem dobrze.

Twórca po raz kolejny zagrał tą samą kartą, wygrzebując z komiksowych peryferiów grupę wyrzutków. Po wydarzeniach z The Suicide Squad i Peacemakera rząd USA zamknął program Oddział X za narażanie ludzkich istnień. Jak to jednak mają już w swojej krwi cyniczni Amerykanie – a konkretnie Amanda Waller – do życia powołano Oddział M: specjalną jednostkę uderzeniową składającą się z istot nieludzkich, osadzonych w więzieniu Belle Reve. Mając na uwadze przyjacielskie (związane złożami ropy naftowej) relacje między zaatakowanym przez czarodziejkę Kirke Pokolistanem a Stanami Zjednoczonymi, dyrektorka ARGUS zleca generałowi Rickowi Flagowi seniorowi misję powstrzymania zagrożenia. Pod jego dowództwo trafiają: wskrzeszona i poskładana z wielu zwłok Narzeczona, wyszkolony w zabijaniu nazistów android G.I. Robot, płazopodobna naukowczyni Nina Mazursky, radioaktywny, zdolny stopić wszystko na swojej drodze Doktor Fosfor oraz antropomorficzny Łasica.

fot. „Koszmarne Komando” / MAX

Każdy odcinek (a jest ich 7) mniej lub bardziej skupia się na danym członku tytułowego oddziału, a Gunn prowadzi narrację dwutorowo. Przeplata historię teraźniejszą z backstory danej postaci, pokazując, dlaczego i w jaki sposób trafili oni do Belle Reve. Na ogół są to momenty mające wzbudzić w nas współczucie, uczłowieczyć Koszmarne Komando, czasem usprawiedliwić bohaterów, pokazując, iż zawinili jedynie swoją innością. Chociaż twórca jednoznacznie chce tym zabiegiem przekonać do swoich bohaterów, to za moment wystawia widzów na próbę, częstując ich niecnymi występkami któregoś z członków oddziału. Przypomina, iż – przynajmniej w niektórych przypadkach – przez cały czas mamy do czynienia z antybohaterami lub złoczyńcami. Gunn ma zdolność do wydobywania z mało znanych postaci ciekawych charakterów, co w przeszłości już udowodnił. Odcinki nie są może najdłuższe (trwają po 20 minut z hakiem), jednak to w zupełności wystarcza do zarysowania bohaterów na tyle, by nawiązać z nimi jakąś relację. Chociaż fabuła raczej premiuje Ricka Flaga seniora i Narzeczoną, to każdy ma swój moment w świetle reflektorów oraz otrzymuje szansę, aby stać się ulubieńcem widowni.

Tam, gdzie serial rozwija postacie, cierpi niestety główny wątek fabularny, który ślamazarnie i leniwie próbuje przebijać się spod warstwy backstory bohaterów. Niby ma on kilka twistów sprawiedliwie rozpisanych na środek i koniec sezonu, ale można czuć niedosyt – zwłaszcza po odcinku finałowym. Z drugiej strony nie sposób nie odnieść wrażenia, iż te 7 odcinków miało bardziej posłużyć jako wprowadzenie bohaterów. Otrzymaliśmy już potwierdzenie kontynuacji, toteż serial będzie mógł ruszyć z kopyta. Chociaż główne motywy krążą wokół bycia innym i znajdowaniu podobnych sobie, twórca nie sili się na zawiązywanie sztucznych, rodzinnych relacji. Przez Koszmarne Komando przemawia wiele bolączek współczesnych Stanów Zjednoczonych, które James Gunn przepuszcza przez pryzmat sarkastycznego, wyśmiewającego scenopisarstwa. gwałtownie i często krytycznie nabija się z neonazistów, mizoginów, redpillowców czy rasistów. Czujne oko wyłapie też komentarz na temat działań amerykańskiej policji, kiedy po raz enty zobaczy, jak stróże prawa momentalnie otwierają ogień. Twórca czasem próbuje też aż za bardzo. Wielokrotnie przekracza granice edgy humoru, który zaczyna najzwyczajniej w świecie irytować. Żarty prezentują nierówny poziom, a spora część z nich przelatuje gdzieś z dala od adresata. Nie oznacza to oczywiście, iż od czasu do czasu nie wypuścimy szybciej powietrza.

fot. „Koszmarne Komando” / MAX

Oprócz podążania historią dwutorowo, serial zdaje się mieć dosyć powtarzalną strukturę. Fabuła idzie linearnie, ale jednocześnie mamy tu do czynienia z odwróconym schematem „potwora tygodnia” (w zasadzie to choćby dosłownie). gwałtownie odnajdziemy się w tym, iż właśnie teraz nadszedł moment na wytchnienie, a za chwilę na ekranie zaobserwujemy taniec śmierci. Bitki w serialu są raczej brutalne – krew leje się strumieniami, części ciała wybuchają, przypalają się, rozpadają, no dzieje się. Jest przejrzyście, ale i dynamicznie – dekonstrukcji przedmiotów oraz ludzkiej tkanki towarzyszy zwykle energiczna muzyka Gogol Bordello. Estetycznie i technicznie Koszmarne Komando może budzić skojarzenia z Niezwyciężonym i podobnie jak w serialu na podstawie komiksów Roberta Kirkmana, tak i tutaj da się wyczuć nostalgicznego ducha kreskówek sprzed 20 lat. Aktorzy czują z kolei swoje postacie: Alan Tudyk to gwarant dobrej roli głosowej, czego tutaj dowodem jest stuknięty, nieprzyjemny Fosfor, Sean Gunn gimnastykuje się, wydobywając z siebie najdziwniejsze pomruki i dźwięki Łasicy, jednocześnie ze spokojem czytając kwestie G.I. Robota. Indira Varma daje życie Narzeczonej, będąc także zimną i wyrachowaną, a Zoë Chao gra cichą, niewinną i zagubioną Ninę Mazursky, jakby faktycznie była na tajnej misji.

Serial raczej nie jest, nie będzie i nie zamierzał być najlepszym projektem Jamesa Gunna. Twórca wykorzystał, rzecz jasna, swoje najmocniejsze scenopisarskie strony – przedstawił publice mało znane, może wręcz dziwne postacie, o których pojęcie mają tylko największe komiksowe freaki. Wlał życie w dawno zapomnianych, nadał im kształt i przede wszystkim wzruszył. Tak, jak robił to w swoich ostatnich filmach. Gunn rozumie emocje widza, czasem się nimi bawiąc, ale chyba jeszcze częściej stawia się na równi z odbiorcami.. Denerwuje, bawi i rusza w środku coś, co wyciska łzy. Koszmarne Komando niczym w zasadzie nie zaskoczy: nie uniknie porównań do Strażników Galaktyki i The Suicide Squad, bo jest przyrządzone z tych samych składników, przez tego samego szefa kuchni. Różni się jednak przyprawami. Chociaż serial rozpoczął nowe uniwersum, to jest jedynie przystawką przed kryptońskim daniem głównym, które pojawi się w lipcu. Przystawką porządną, ale dało się z niej wycisnąć nieco więcej.

korekta: Oliwia Kramek
Idź do oryginalnego materiału