Od dziś w serwisie Max może obejrzeć dwa pierwsze odcinki animowanego serialu dla dorosłych pt. „Koszmarne Komando”. Sprawdźcie, jak wypada pierwsza produkcja w historii zrebootowanego DC Universe.
W momencie gdy James Gunn został ogłoszony kreatywnym szefem DC Universe (wcześniej DC Extended Universe lub, jak kto woli, DCEU), w mediach nie brakowało opinii, iż reżyser „Strażników Galaktyki” rozsadzi konkurenta Marvela tym, za co od lat obrywało mu się od mniej przychylnej części publiki. Pisano, iż snyderowski patos ustąpi przesadnej szyderze; iż herosi będą strzelać sprośnymi żartami; iż tytuły będą uginać się pod ciężarem popkulturowych odniesień; czy wreszcie, iż znowu otrzymamy tę samą opowieść. No i wiecie co? Aż tak bardzo wszyscy się nie pomylili.
Koszmarne Komando – o czym jest serial Jamesa Gunna?
Weźmy jednak głęboki wdech, bo debiutujący dziś w serwisie Max serial animowany „Koszmarne Komando” (ang. „Creature Commandos”), to – jak sam określił Gunn – dopiero przystawka zrebootowanego DC Universe. Mało tego, twórca już wcześniej w „Peacemakerze” pokazał, iż gołe tyłki i gagi wcale nie wykluczają świetnej dramatycznej opowieści. Z opisywaną tu siedmioodcinkową animacją dla dorosłych (widziałem przedpremierowo całość) jest podobnie. Gunn raz jeszcze serwuje rubaszne dowcipy, znów rozbiera postaci, ponownie łamie konwenanse, a przy tym… oferuje świetną zabawę.
„Koszmarne Komando” to oczywiście animowany brat bliźniak „Strażników Galaktyki” i „The Suicide Squad”, w którym grupa nieoczywistych postaci z marginesu świata komiksów udaje się na karkołomną misję. Tym razem jednak zamiast ludzi – jak miało to miejsce przy okazji grupy Task Force X – Amanda Waller (Viola Davis, „Peacemaker”) posyła na jatkę potwory. Wśród nich mamy nie tylko etatowych zabijaków i czułych odmieńców; są też i tacy, którzy wymykają się prostej klasyfikacji (nawet jeżeli do bólu przypominają tytułową ekipę trzech kasowych filmów Marvela).
Pierwszy odcinek prędko ustala reguły gry i już po chwili lądujemy z naszą przedziwną ekipą w Pokolistanie (biednego, ale przyjaznemu Stanom Zjednoczonym kraju gdzieś na Bałkanach). Koszmarni komandosi otrzymują zadanie, by powstrzymać czarodziejkę Circe (Anya Chalotra, „Wiedźmin”), zanim ta brutalnie obali rządy księżniczki Ilany Rostovic (Maria Bakalova, „Borat 2”). Brygadzie zadanie utrudni nie tylko rzesza ultraprawicowych mężczyzn (sic), ale też nierozgarnięcie, naturalne podziały wewnątrz drużyny i traumatyczna przeszłość każdego z jej członków.
Koszmarne Komando to festiwal niebanalnych postaci
Załoga, na której czele staje jedyny człowiek – Rick Flag Sr. (Frank Grillo, „Tulsa King”) – to istny gabinet osobliwości, który miesza ze sobą światową literaturę grozy, kino klasy B i tanie sajfaje rodem z filmów lat 50. Jest tam: Narzeczona (Indira Varma, „Gra o tron”), która niedługo po narodzinach uciekła lubemu Frankensteinowi (David Harbour, „Stranger Things”), jest wiecznie radioaktywny Dr Phosphorus (Alan Tudyk, „Resident Alien”), jest humanoidalna ryba, Nina Mazursky (Zoë Chao, „The Afterparty”) no i nieprzebierający w słowach G.I. Robot i Weasel, którym głosu udziela Sean Gunn („Gilmore Girls”).
Choć każdy z siedmiu odcinków trwa ok. 25 minut, Gunn (który osobiście napisał scenariusz całego serialu) zmieścił w tekście genezę wszystkich „potwornych” postaci w taki sposób, by żadna nie została poszkodowana. Wartka akcja płynnie miesza się tutaj zatem z flashbackami, dzięki którymi trafiamy do różnych okresów i miejsc w uniwersum DC. Korzystając z dobrodziejstw komiksowego lore, a zarazem poszerzając je o inne wpływy kulturowe, Gunn i showrunner Dean Lorey („Harley Quinn”) wykraczają poza ramy tego, czego do tej pory przyzwyczaił nas gatunek.
Choć w głównej osi fabularnej nieustannie przyglądamy się misji koszmarnych komandosów, retrospektywy zabierają nas w najróżniejsze podróże, w trakcie których targają nami najróżniejsze emocje (serio, wróćcie do tych słów po seansie trzeciego i czwartego odcinka). Czasem jest to – wywrócona do góry nogami – wariacja kultowej powieści Mary Shelley, innym razem poruszająca przypowieść o uprzedzeniu względem odmieńców, a kiedy indziej słodko-gorzka rozprawa na temat wrażliwości sztucznej inteligencji w duchu „Łowcy androidów”, po której piosenka „Coin Operated Boy” już nigdy nie zabrzmi tak samo.
Pal licho podobieństwa do „Strażników Galaktyki” i „The Suicide Squad”, kiedy Gunnowi wystarcza kilka minut, by ożywić choćby najbardziej nieludzką postać. W przeciwieństwie do kinowych blockbusterów w serialu paradoksalnie otrzymuje on więcej przestrzeni, by zaprezentować widzom całą gamę popkulturowych inspiracji. Co więcej, Gunn i jego ekipa w 100% wykorzystuje animowany potencjał „Koszmarnego Komanda”, oferując nam nie tylko estetyczną kreskę i dynamiczną animację komputerową, ale też zmyślnie inscenizując kolejne sceny akcji, które w live action kosztowałyby grube setki milionów.
Koszmarne Komando – czy warto oglądać serial DCU?
Jak mało kto w kinie superbohaterskim Gunn wydobywa ze swoich bohaterów pierwiastek ludzki, niezależnie od tego, czy fizycznie bliżej jest im do łasicy, zardzewiałego robota czy trupa poskładanego z przypadkowych części ciał. Idąc dalej, dla twórcy bez znaczenia jest też to, po której stronie mocy opowiadają się postaci – podobnie jak w niedawnym „Pingwinie” w „Komandzie” śledzimy przygody istnych skurczybyków, którzy w pierwszej lepszej fabule mogliby zasługiwać na miano głównego złoczyńcy.
Nie dość iż filmowcy nie zapominają o złowrogich rodowodach członków Koszmarnego Komanda, to jeszcze robią z nich pełnokrwiste i niejednoznaczne postaci, które w różnych okolicznościach muszą mierzyć się z krzywdą, która została im niegdyś wyrządzona. Obok „Strażników Galaktyki 3” to chyba najbardziej tragiczny w emocjonalnym wydźwięku projekt w dorobku Gunna. Twórca nie stawia już też tak wyraźnie na sentyment – możecie spodziewać się, iż nie każdy z bohaterów dożyje ostatniego odcinka.
Zmierzając do podsumowania, należałoby napomknąć, iż nieprzekonanych do twórczości reżysera „Robali” nowy serial DC bynajmniej nie przekona. To propozycja, która nie stroni od elementów, za które część widowni go pokochała, podczas gdy ta druga poczuła się zgorszona. Ci, którzy jednak do tej pory bawili się dobrze, powinni odpalić „Koszmarne Komando” bez zastanowienia. Reguły gry w końcu już znacie – te od 2014 roku zmieniły się tylko raz. I ten jeden raz jest bardzo dobrym prognostykiem dla przyszłości DC Universe.
Ten „jeden raz” to oczywiście „Peacemaker”, którego drugi sezon będzie kolejną odsłoną telewizyjnej części DCU. To gdzieś w tym nieprzyzwoicie dobrym serialu ukryta jest obietnica szerokiego wachlarzu umiejętności Gunna i jego ekipy, która powinna zostać spełniona w filmowym Supermanie i przyszłym odsłonom uniwersum po remoncie. Wierzę, iż przed nami jeszcze wiele dobrego. Tymczasem zapinajcie pasy i ruszajcie na misję z jedynymi w swoim rodzaju koszmarnymi komandosami.