10 lipca 2023
Dziś obudziłem się o świcie. Słońce ledwo muskalo wierzchołki drzew, gdy moja matka, Antonina Ignacówna, jeszcze wczoraj surowo mi przypomniała:
— Jutro, synku, żebyś był wcześnie na łące. Trzeba przygotować siano dla krowy. Zima już blisko.
— Mamo, dam sobie radę sam. Nie będę wyrywał Jacka z domu, on też ma swoje siano do skoszenia — odparłem i poszedłem spać, nie podejrzewając nawet, iż jedno użądlenie pszczoły przewróci moje życie do góry nogami.
W naszej wsi od zawsze uchodziłem za człowieka osobnego. Nie żeby dziwnego, ale innego niż reszta. Cichy, mądry, grzeczny. Słowa niepotrzebnego nie wypowiem, wzrok zawsze skromny, a książkę przy sobie noszę. Pracuję jako mechanik w warsztacie — specjalista z krwi i kości. Szefostwo mnie ceni, zaufanie mam. Ale serce? Puste. Jakby czekało na coś niezwykłego.
Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego nie podejdziesz!” Młodzi przezywali mnie „inteligentem”. A mój brat Jacek, wesołek i dusza towarzystwa, śmiał się:
— Bracie, zdechniesz w samotności! choćby stara Jadźka cię swata — a ona, między nami mówiąc, już pod osiemdziesiątkę!
— Idź lepiej do swojej Małgosi — odgryzałem się, uśmiechając się pod nosem.
Ale w środku nie było mi do śmiechu. Czułem pustkę. Samotność. I strach. Poznać kogoś? O, nie…
Tego upalnego lipcowego dnia skosiłem już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, przysiadłem, sięgnąłem po butelkę z wodą. Wtedy usłyszałem głos.
— Ojej! Auć, jak boli…
Obejrzałem się. Stała tam dziewczyna — młoda, ładna. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i grymasiła z bólu. Zerwałem się, podbiegłem, zapominając o swojej nieśmiałości.
— Co się stało?
— Pszczoła… Użądliła — prawie płakała. — Co robić?
— Spokojnie, już dobrze. Najważniejsze, żeby wyciągnąć żądło. Niech się pani nie boi.
Delikatnie i gwałtownie usunąłem żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zdziwiona:
— Już… już pan to zrobił? Naprawdę?
— Już po wszystkim — skinąłem spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?
— Kinga. A pan?
— Marek.
— Dziękuję, Marku. Pan mnie uratował. Mieszka pan tutaj?
— Tak. Kosimy na zimę. A pani skąd?
— Przyjechałam do cioci Wandy. Ona jest kierowniczką w przychodni. A ja… jestem teraz nauczycielką w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.
Milcząco skinąłem głową. I nic więcej nie powiedziałem. A ona odeszła, nie słysząc, jak mocno ścisnęło mnie w środku.
Kinga była z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Wyjechała z miasta, porzuciła karierę — wszystko, byle nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — oczy Marka.
Ja zaś wróciłem do domu jak na skrzydłach. Przy kolacji milczałem. A potem, wziąwszy gitarę, zacząłem cicho grać i śpiewać. Brat i matka wymienili spojrzenia.
— Co ty, bracie? — nie wytrzymał Jacek. — Na łące chyba rusałkę spotkałeś? Gadaj!
I opowiedziałem. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak bardzo chcę ją znowu zobaczyć. Jacek klasnął w dłonie:
— No to jutro lecimy do Stefana, męża Wandy. My z nim razem pracujemy. Patrzcie go — Kinga ją wołają. Piękne imię.
— Nie pójdę — zawahałem się.
— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap, bracie. Naprzód!
Wanda przyjęła nas serdecznie, Kinga — z lekkim uśmiechem. Ja nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Jacek prowadził całą rozmowę za nas dwoje. Kinga się śmiała, Wanda zerkała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła mężowi:
— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto nadchodzi szczęście.
Pod wieczór, gdy rozmowy ucichły, Kinga pierwsza się odważyła:
— Taki piękny wieczór… Może pójdziemy nad rzeczkę?
Ledwo skinąłem głową, serce mi waliło jak młotem. I poszliśmy. Powoli, po pyłowej drodze, gdzie powietrze pachniało trawą i nadzieją.
Rozmawialiśmy o życiu. O tym, jak samotni byliśmy. O książkach. O zdradach. O tym, jak chce się być z kimś, komu można zaufać.
Gdy świtało, staliśmy na brzegu, trzymając się za ręce, nie chcąc puścić.
— Wiesz… — zacząłem cicho — teraz nie rozumiem, jak mogłem żyć bez ciebie.
— Ja też — szepnęła. — Nigdy nie myślałam, iż spotkam tu, na wsi, kogoś… takiego jak ty.
Dwa miesiące później we wsi huczało wesele. Już nie byłem tym cichym, szarym samotnikiem. Stałem się mężem. Takim, o jakim Kinga marzyła.
— No i spotkali się, dwie połówki — powiedziała Wanda, patrząc, jak siostrzenica tańczy z mężem. — Na skoszonej łące. Pod brzęk pszczoły.
A brat Jacek uśmiechnął się:
— Tak bywa. Jednym skosem — i na całe życie…
Dziś wiem, iż miłość nie pyta o czas ani miejsce. Czasem wystarczy jedna pszczoła, by los pokazał, gdzie jest twoje szczęście.