Kosząc trawę, znalazł miłość: jak pewien mężczyzna odnalazł to, czego szukał całe życie.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Kosił trawę — znalazł miłość: jak Wojciech odnalazł to, czego szukał całe życie

Wojciech obudził się o świcie. Słońce ledwo muskało wierzchołki drzew, a jego matka, Jadwiga Ignaczewna, jeszcze wieczorem stanowczo przypomniała:

— Jutro, synku, żebyś był wcześnie na łące. Trzeba przygotować karmę dla krowy. Zima tuż tuż.

— Mamo, dam sobie radę. Nie będę wyrywał Jacka, on też ma siano do zgrabienia — odparł Wojciech i poszedł spać, nie podejrzewając nawet, jak jedno użądlenie pszczoły przewróci jego życie do góry nogami.

Wojciech od dawna uchodził we wsi za człowieka osobliwego. Nie żeby dziwnego, ale nie takiego jak reszta. Cichy, rozsądny, uprzejmy. Nie rzucał słów na wiatr, spoglądał skromnie, a książkę zawsze miał przy sobie. Pracował jako mechanik w warsztacie — znakomity fachowiec. Szefostwo mu ufało, szanowało. Ale serce miał wolne, puste, jakby czekające na coś wyjątkowego.

Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego nie podejdziesz!” Młodzi przezywali go „inteligentem”. A jego brat, Jacek, wesołek i żartowniś, śmiał się:

— Bracie, zdechniesz w samotności! Już ci choćby stara Bronisława swata — a ona, między nami mówiąc, ma pod osiemdziesiąt!

— Idź już do swojej Małgosi — odgryzał się Wojciech.

Ale w środku nie było mu do śmiechu. Ciągnęło. Samotnie. I strasznie. Poznać kogoś? O, nie…

Tego upalnego lipcowego dnia skosił już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, przysiadł, sięgnął po butelkę z wodą. I nagle — głos.

— Ojej, rany! Auć, jak boli…

Odwrócił się. Stała dziewczyna — młoda, urodziwa. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i marszczyła twarz z bólu. Wojciech zerwał się, podbiegł, zapominając o swojej nieśmiałości.

— Co się stało?

— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?

— Spokojnie, spokojnie. Już będzie dobrze. Najważniejsze — wyjąć żądło. Niech się pani nie boi.

Delikatnie i gwałtownie usunął żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zdumiona:

— Już… już pan wyjął? Naprawdę?

— Już po wszystkim — skinął spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?

— Kinga. A panu?

— Wojciech.

— Dziękuję, Wojciech. Uratował mnie pan. A pan tu mieszka?

— Tak. Kosimy na zimę. A pani skąd?

— Przyjechałam do ciotki Wandy. Ona jest kierowniczką w przychodni. A ja… właśnie zostałam nauczycielką w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z najmłodszymi. Postanowiłam zmienić życie.

Skinął tylko głową. I nic więcej nie powiedział. A ona odeszła, nie słysząc, jak mocno ścisnęło go w środku.

Kinga była z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Wyjechała z miasta, porzucając karierę i wszystko — byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — oczy Wojciecha.

Wojciech wracał do domu jak odmieniony. Przy kolacji milczał. A potem, wziąwszy gitarę, nagle zagrał cicho i zaczął śpiewać. Brat z matką wymienili spojrzenia.

— Co ty, bracie? — nie wytrzymał Jacek. — Na łące chyba spotkałeś rusałkę? No, gadaj!

I Wojciech opowiedział. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak chce ją znowu zobaczyć. Jacek klasnął w dłonie:

— No to jutro idziemy do Stefana, męża Wandy. My z nim w brygadzie. Patrzcie go — Kinga ma na imię. Ładne imię.

— Nie pójdę — zawahał się Wojciech.

— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap, bracie. Naprzód!

Wanda przyjęła ich gościnnie, Kinga — z lekkim uśmiechem. Wojciech nie wiedział, gdzie oczy podziać. Jacek prowadził rozmowę za nich obu. Kinga się śmiała, Wanda zerkała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła do Stefana:

— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto nadchodzi szczęście.

Pod wieczór, gdy rozmowy ucichły, Kinga pierwsza się odważyła:

— Taki piękny wieczór… Może przejdziemy się nad rzekę?

Ledwo skinął głową, serce gotowe było wyskoczyć z piersi. I poszli. Powoli, po piaszczystej drodze, gdzie pachniało trawą i nadzieją.

Rozmawiali o życiu. O tym, jak samotni byli. O książkach. O zdradach. O tym, jak chce się być z kimś, komu można zaufać.

Gdy zajaśniał świt, stali na brzegu, trzymając się za ręce, nie chcąc puścić.

— Wiesz… — cicho zaczął Wojciech, — teraz nie rozumiem, jak żyłem wcześniej bez ciebie.

— Ja też — szepnęła. — Nigdy nie myślałam, iż spotkam tu, na wsi, kogoś… takiego jak ty.

Dwa miesiące później we wsi huczało wesele. Wojciech już nie był tym cichym, szarym samotnikiem. Stał się mężem. Takim, o jakim marzyła Kinga.

— No i spotkali się, dwie połówki — powiedziała Wanda, patrząc, jak siostrzenica tańczy z mężem. — Na skoszonej łące. Po użądleniu pszczoły.

A brat Jacek uśmiechnął się:

— No tak, bywa i tak. Jednym koszeniem — i na całe życie…

Idź do oryginalnego materiału