Kostek siedział na wózku inwalidzkim i patrzył przez zakurzone szyby na ulicę

polregion.pl 4 godzin temu

Konstantyn Krawczyk siedział w wózku inwalidzkim i patrzył przez zaplamione okno na ulicę. Pech go nie opuścił: okno szpitalnego pokoju wychodziło na wewnętrzny dziedziniec szpitala w Warszawie, gdzie niegdyś rozciągał się przytulny park z ławeczkami i kwiatowymi koszami, ale dziś był prawie pusty. Zima przygniatała miasto, a pacjenci rzadko wychodzili na przechadzki. Konstantyn był sam. Tydzień temu jego sąsiada, Jurek Tymochin, wypisano do domu, i od tej chwili w pokoju zapanowała przytulna pustka.

Jurek był otwartym, żartobliwym chłopakiem, który potrafił opowiadać milion historii tak, jakby grał na scenie. Studia aktorskie na trzecim roku Akademii Teatralnej nadawały mu blasku nie dało się z nim nudzić. Codziennie jego mama przychodziła z domowymi wypiekami, owocami i słodyczami, które Jurek hojnie dzielił z Konstantynem. Zniknięcie Jarka zostawiło w pokoju wielki chłód, a Konstantyn poczuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek.

Jego melancholię przerwała wchodząca pielęgniarka. Gdy spojrzał na nią, serce mu zamarło: zamiast pulchnej, uśmiechniętej Damy przybyła wiecznie zmarszczona, nieco zagniewana Ludmiła Arkadiuszowa. W ciągu dwóch miesięcy spędzonych w szpitalu nie zobaczył jej uśmiechu ani chichotu. Jej głos był ostry, szorstki, jakby pasował do ponurej twarzy.

No, co się rozsiadłeś, Konrad? Do łóżka rusz! warknęła Ludmiła, trzymając wstrząśniętą strzykawkę pełną leku.

Konstantyn westchnął rozczarowany, odwrócił wózek i podjechał do łóżka. Pani Arkadiuszowa zręcznie pomogła mu położyć się i od razu odwróciła go na brzuszek.

Zdejmij spodnie rozkazała, a Konstantyn posłusznie spełnił jej polecenie, nie odczuwając choćby ukłucia. Ludmiła wstrzykiwała z wprawą, za co Konstantyn w duchu jej podziękował.

Zastanawiam się, ile pani ma lat? myślał, obserwując pielęgniarkę przeszukującą żyłę na jego chudej ręce. Pewnie już emerytka, ma małą emeryturę, ok. 800 zł, więc musi pracować, więc jest taka surowa.

Ściśle wprowadzając igłę w bladą, ledwie widoczną żyłę, zmusiła Konstantyna do lekkiego grimasy.

To już koniec, Konstantynie. Przychodził dzisiaj doktor? zapytała nagle, już zbierając się do wyjścia.

Nie jeszcze odrzekł, kiwając głową. Może później przyjdzie

Czekaj. I nie siedź przy oknie przebiło ją zimno, jakby wróżka z płytkim uporem bo zaraz się rozmarznie, jak węgorzyk w zimnym strumieniu i wyszła.

Konstantyn mógłby się obrazić, ale w słowach pielęgniarki, mimo szorstkości, wyczuł troskę. Był sierotą. Rodzice zginęli, gdy miał cztery lata, w pożarze domu w małej wiosce pod Krakowem. Matka wyrzuciła go przez okno na śnieżny podwórz, tuż przed zapadnięciem się dachu, co ocaliło mu życie. Samotny w Domu Dziecka, odziedziczył po matce łagodny charakter i zielone oczy, po ojcu wysoki wzrost i talent do matematyki. Pamiętał fragmenty z dzieciństwa jak rozbité klatki filmowe: święto w wiosce z jasną flagą, uśmiech mamy, a potem latanie na ramionach ojca, kiedy wiatr letni muskał policzki. Pamiętał też pomarańczowego kota, którego nazywano nie Murrkiem, nie Borskiem, ale po prostu „Mruczek”. Wszystkie rodzinne zdjęcia spłonęły w ogniu, nie zostawiając nic poza bólem.

Kiedy skończył osiemnaście, państwo przydzieliło mu jasny pokój w akademikach na czwartym piętrze. Mieszkanie samotnie samemu nie przeszkadzało, choć czasem przytłaczało żałobnym smutkiem. Z czasem przyzwyczaił się do izolacji, ale patrząc na dzieci z rodzicami w parkach, w supermarketach, wypełniały go gorzkie myśli.

Po szkole chciał pójść na uniwersytet, ale nie uzyskał wymaganych punktów. Został więc w technikum, które go porywało, ale koledzy nie mieli z nim nic wspólnego był cichy, zamknięty w sobie, a studenckie imprezy i gry komputerowe nie interesowały go. Z dziewczynami nie miał szczęścia; jego nieśmiałość nie imponowała, a w wieku osiemnaście i pół wyglądał jak szesnastoletni chłopiec. Stał się białą owcą w grupie, ale nie przejmował się tym.

Dwa miesiące temu, spóźniając się na zajęcia, pędząc po oblodzonym chodniku, poślizgnął się w podziemnym przejściu i złamał obie nogi. Złamania goją się powoli i bolesnie, ale w ostatnich tygodniach było lepiej. Miał nadzieję na wypis, ale w domu, w którym mieszkał, nie było windy ani podjazdów dla wózków, więc siedzenie w wózku wyglądało na nieuniknione.

Po obiedzie do pokoju wszedł traumatolog, dr Roman Abramowicz. Oglądając zdjęcia rentgenowskie, odczytał werdykt:

Panie Konstantynie, mam dobrą wiadomość: kości już się zrastają. Myślę, iż za dwa tygodnie będzie pan na kulach. Nie ma już sensu leżeć tutaj będzie pan leczyć się ambulatoryjnie, w przychodni. Za godzinę dostanie pan wypis, będzie pan wolny. Ktoś pana spotka?

Konsentratywnie skinął głową.

Świetnie. Wezwę Ludmiłę, pomoże panie spakować rzeczy. Trzymaj się, panie Konstantynie, i staraj się nas nie odwiedzać.

Postaram się.

Lekarz mrugnął i wyszedł, a Konstantyn rozmyślał, co dalej. Przerwała go wchodząca Ludmiła Arkadiuszowa.

Co siedzisz, Konstantynie? Wypisują, podała mu schowany pod łóżkiem plecak, pakuj się, zaraz Pani Prawdziwa przyjdzie po pościel.

Konstantyn wrzucił do plecaka skromne rzeczy i poczuł, jak patrzy w niego surowa pielęgniarka.

Dlaczego lekarzowi kłamiesz? spytała, przechylając głowę.

O czym pani mowa? odpowiedział zaskoczony.

Nie udawaj, Konstantynie. Wiem, iż nikt po tobie nie przyjedzie. Jak będziesz się stąd dostał?

Sam jakoś dam radę, mruknął.

Przynajmniej pół miesiąca nie będziesz mógł chodzić. Jak zamierzasz żyć?

Zajmę się sobą, nie jestem dzieckiem.

Nagle Ludmiła usiadła obok i spojrzała w jego twarz.

Konstantynie, to nie moja sprawa, ale z takimi obrażeniami potrzebujesz pomocy. Sam nie dasz rady. Nie kłam, mówię szczerze.

Sam poradzę.

Nie poradzisz. Praktykuję medycynę od lat. Po co spierać się, jak małe dziecko? podniosła głos.

A po co mi to mówisz?

Bo możesz u mnie zamieszkać. Mieszkam pod warszawskim lasem, dom ma dwa stopnie przy wejściu i wolny pokój. Kiedy znów stanieś na nogach, wrócisz do domu. Jestem wdową, męża nie ma, dzieci nie przyszedły powiedziała, patrząc na niego z troską.

Konstantyn zamarł, słysząc propozycję. Życie u obcej osoby wydawało się niewygodne, ale nie miał już nikogo, komu mógłby zaufać.

Co tak milczysz? dopytała, marszcząc brwi.

To trochę niezręczne wymamrotał.

Przestań się chwalić, Konstantynie. Samotne życie w wózku bez windy i podjazdów jest okropne odparła w swym charakterystycznym, szorstkim tonie. Więc jedziesz do mnie?

Konstantyn wahał się. Z jednej strony niekomfortowo było mieszkać z kimś obcym, z drugiej potrzebował wsparcia. Zauważył, iż przez te miesiące pielęgniarka co jakiś czas wrzucała mu zdania pełne troski: Kawalerku, dziś twój ulubiony gulasz, Zamknij okno, nie ma już gorąca, gwałtownie jedz twój twaróg, będzie ci dobrze. To była jedyna osoba, która naprawdę dbała o niego.

Zgoda rzekł w końcu, tylko nie mam pieniędzy Stypendium nie wpłynęło jeszcze.

Ludmiła, opierając rękę na biodrze, spojrzała na niego z niedowierzaniem, zmarszczyła brwi i odezwała się z lekko obrażonym tonem:

Konstantynie, myślisz, iż zapraszam cię za darmo? Litość mnie nie trzyma.

Myślałem przerwał się, przepraszając.

Nie obrażam się. Idźmy do oddziału, tam się posadzisz, dopóki nie skończy się moja zmiana rozkazała, wskazując kierunek.

Ludmiła mieszkała w małym, przytulnym domku z wąskimi oknami w pięknie rzeźbionych framugach. Wewnątrz były dwie niewielkie, ciepłe pokoje; w jednym właśnie rozgościł się Konstantyn. Pierwsze dni były dla niego krępujące, prawie nie wychodził ze swojego kąta i unikał kłopotania właścicielki. Ta, zauważywszy to, powiedziała prosto:

Przestań się wstydzić. Potrzebujesz czegoś? Poproś, herbata nie stoi w kącie.

W rzeczywistości dom podobał mu się: śnieg za małymi oknami, trzaskająca w kominku polana, zapach domowego jedzenia wszystko przypominało mu utracony dom i zaginione, szczęśliwe dzieciństwo.

Dni mijały, wózek inwalidzki ustąpił miejsca kulom. Nadszedł czas powrotu do miasta. Po wizycie w przychodni Konstantyn, lekko utykający, szedł obok Ludmiły i rozmawiał o najbliższych planach:

Muszę zaliczyć egzaminy, zaliczenia. Straciłem tyle czasu, to koszmar. A nie chcę wracać do tej technicznej szkoły

Weź to, namawiała go Ludmiła, twój technikum nie zniknie. Zacznij biec, kiedy lekarz zalecił zmniejszyć obciążenie nóg!

W ciągu kilku tygodni zbliżyli się do siebie tak, iż Konstantyn coraz częściej łapał się na myśli, iż nie chce opuszczać tego domu i tej niezwykle dobrej kobiety. Stała się dla niego drugą matką, choć nie miał odwagi wyznać tego ani sobie, ani jej.

Następnego dnia pakował rzeczy. Szukając ładowarki do telefonu, zatrzymał się przy drzwiach swojego pokoju i zobaczył Ludmiłę stojącą w progu, łzawiącą. Zgodnie z jakimś niewidzialnym impulsą podszedł i mocno ją przytulił.

Może zostaniesz, Konstantynku? wyszeptała przez łzy nie wiem, co będę bez ciebie

I został. Lata później Ludmiła, jako zasłużona matka pana młodego, zasiadła przy jego stole weselnym. A rok później przyjęła w szpitalu nowonarodzoną wnuczkę, nazwane po niej Łucja.

Idź do oryginalnego materiału