„Kosmiczna burza” – Wojownik sztos i Kryształ Czasu [CAMPING #68]

filmawka.pl 2 dni temu

Entuzjaści kina campowego są prawdopodobnie doskonale zaznajomieni z faktem, iż wielu reżyserów kina klasy B, przy odpowiednim zaufaniu i wsparciu finansowym, potrafią z biegiem czasu wkraść się do filmowego mainstreamu. Sama wytwórnia Troma wypuściła w świat takich reżyserów jak J.J. Abrams, James Gunn, Trey Parker czy Matt Stone, oraz aktorów pokroju Samuela L. Jacksona, VIncenta D’Onofrio oraz Billy’ego Boba Thorntona. Jednak omawiany dzisiaj dzisiaj przypadek jest nieco odmienny. Skupimy się bowiem na figurze człowieka instytucji, który choć dał światu kilka gwiazd, pozostał jednak najważniejszą postacią w przepastnym uniwersum Full Moon Productions. Self-made mana, który już od pięciu dekad nieustannie przesuwa granice tego, co da się zrobić przy niemal zerowym nakładzie środków i ogromnym nakładzie chęci. Przed Państwem Charles Band oraz jego Kosmiczna burza! Lub też Kryształ czasu. A adekwatnie to Metalstorm: The Destruction of Jared-Syn.

Charliemu najpewniej już od najmłodszych lat przeznaczone było zostanie artystą. Jako wnuk malarza Maksa Banda oraz syn producenta i reżysera Alberta Banda, od zawsze miał okazję podpatrywać proces tworzenia. Regularnie zabierany na plan przez swojego tatę zachwycił się funkcjonowaniem przemysłu filmowego, jednak zwykle powierzano mu zadania aktorskie, co nie było spełnieniem marzeń młodzieńca. Charlie wolał stać za kamerą i tak, jak ojciec, nadzorować całość ze stołka reżyserskiego, co na szczęście udało się niedługo po 21. urodzinach. Pierwszym znanym i zachowanym do dzisiaj dziełem Banda jest wydany pod aliasem Carlo Bokino Ostatni foxtrot w Burbank z 1973 roku, który oczywiście parodiował Ostatnie tango w Paryżu Bernardo Bertolucciego. Trwający kilka ponad godzinę debiut dwudziestojednolatka, choć nie stanowił realizacyjnego arcydzieła, bez wątpienia rozbudził apetyt Charlesa na większe i lepsze filmy. Dwa kolejne dzieła reżysera to już znacznie odważniejsze projekty, zrealizowane w ramach kina gatunkowego, niewykraczające jednak poza ramy klasy B. Crash! oraz Parasite (nie mylić z tymi słusznie i niesłusznie nagrodzonymi Oscarem za najlepszy film) to odpowiednio odjechane kino zemsty pełne samochodów i okultystycznych mocy, oraz dystopijny film science-fiction o inwazji kosmicznych pasożytów. Jak nietrudno się domyślić, wkład obu dzieł w historię kinematografii nie był znaczący, jednak warto odnotować, iż w drugim z przytoczonych przykładów zadebiutowała Demi Moore. Co nie zmienia faktu, iż główna zainteresowana po latach nazwała go “najgorszym filmem, w jakim brała udział”… Choć o jakość artystyczną pierwszych filmów Banda można się spierać, ich niezaprzeczalnym atutem były niskie koszty realizacji. jeżeli wierzyć słowom samego reżysera, znaczna większość stworzonych przez niego filmów (a jest ich już ponad 400!) nie kosztowała więcej niż milion dolarów. Co przy regularnych zwrotach stanowiących wielokrotność tej sumy, jest zgrabnym modelem biznesowym. Ten zastrzyk gotówki i rosnąca pewność siebie młodego reżysera i producenta zmotywowały go do zgromadzenia pokaźnej ( jak na realia całokształtu kariery) sumy 2,5 miliona i przeznaczenia jej na realizację prawdziwie epickiej historii science-fiction.

fot. „Metalstorm: The Destruction of Jared-Syn” / materiały prasowe Full Moon Pictures

Napisana przez Alana J. Adlera historia kosmicznego strażnika Dogena (przypominający Daniela Olbrychskiego w swoim prime’ie Jeffrey Byron) poszukującego nikczemnego i obdarzonego nadludzkimi umiejętnościami Jareda-Syna (Michael Preston). Złoczyńca ów planuje zniewolić mieszkańców planety Lemuria przy wsparciu swojej grupy pomagierów zwanych Cyklopami oraz syna Baala (R. David Smith). Pod powierzchnią planety znajdują się bogate złoża tajemniczych kryształów, stanowiących podstawę rozwoju lokalnej technologii, które naturalnie zamierza przejąć Jared-Syn w swoich złowieszczych, nie do końca określonych celach. Zadaniem Dogena jest oczywiście powstrzymać niegodziwca i uratować uprowadzoną piękną Dhyanę (Kelly Preston). Przybycie do miasta nowego stróża prawa, który musi stanąć naprzeciw lidera grupy przestępczej dążącej do zmonopolizowania lokalnych bogactw i przy okazji uratować młodą damę to dość powszechny motyw fabularny, jednak częściej umiejscowiony gdzieś na Dzikim Zachodzie. Nie bez powodu z resztą hasłem reklamowym filmu było “W samo południe na końcu Wszechświata”. Ale każdy kto choć trochę zagłębił się w powstanie kosmicznej sagi George’a Lucasa powinien wiedzieć, iż westerny, filmy samurajskie i science-fiction stanowią idealne trio. Bo nie oszukujmy się, gdyby nie Gwiezdne Wojny, w życiu nie mielibyśmy okazji poznać postaci Dogena. Sam Adler przyznał w wywiadzie udzielonym magazynowi Cinefantastique zaraz po premierze filmu, iż gdy tylko zobaczył film Lucasa, spakował torby i wyjechał do Los Angeles. Wpływy te są widoczne już na pierwszy rzut oka. Potężne kryształy czy latające “motocykle” to jedno, ale w pewnym momencie Dogen trafia do kantyny pośrodku pustynnej planety, gdzie spotyka niejednoznacznego moralnie pilota, którego angażuje do pomocy w misji ratunkowej. Z resztą Rhodes (Tim Thomerson) opowiada naszemu protagoniście o swoim udziale w “Piaskowych wojnach” (oryg. Sand Wars), a główny złoczyńca określa się jako “Dark Lord of Set”. I chociaż przygrywający w kantynie motyw muzyczny nie jest szczególnie chwytliwy, ciężko nie zanucić odruchowo konkretnej melodii z innego filmu. Czytelne inspiracje jednak nie kończą się tutaj. Jednym z pierwszych ujęć prezentowanym widzom, jest sunący przez jałowe pustkowia opancerzony, futurystyczny samochód, prowadzony przez stróża prawa w charakterystycznej kurtce. Chwilę później zza horyzontu pojawiają się anonimowi oponenci, chcący zabić protagonistę, co oczywiście im się nie udaje. Kosmiczny Wojownik szos, tylko iż przestrzegający zasad ruchu drogowego. Osiągana w trakcie pościgu prędkość sprawi, iż zatęsknicie za dowolną częścią Mad Maksa.

Ale oczywiście całokształt Metalstorm nie sprowadza się tylko do cytowania lepszych filmów. To też przeciętna fabuła z dość wtórnym światotwórstwem i masą frajdy z oglądania całości. Po opisanej przed chwilą scenie pościgu Dogen trafia do kopalni, w której znajduje zwłoki jednego z poszukiwaczy, oraz jego przerażoną córkę Dhyanę. Opowiada mu o morderstwie, którego dopuścił się Baal. Idealny zbieg okoliczności, bo nasz stróż prawa przecież i tak poszukuje zarówno cyborga, jak i jego ojca. Jedyną poszlaką jest zostawiony przez napastników kryształ, który nasz duet zabiera do fachowej ekspertyzy. Niejaki Zax zdradza im, iż należy odnaleźć Cyklopów, którzy niegdyś używali podobnych minerałów do specyficznych rytuałów, do których potrzebna jest też tajemnicza kryształowa maska. Zatem jak w przeciętnym RPGu, musimy znaleźć itemy, zebrać drużynę i pokonać nikczemników, tracąc oczywiście po drodze piękną towarzyszkę, która, choć przeznaczona głównemu bohaterowi przez siłę miłości i kiepski scenariusz, nie będzie miałą do robienia nic poza krzykiem i czekaniem na ratunek. Dogen i Rhodes jadą nastukać Cyklopów, pokonując po drodze pomniejszych łotrzyków, piaskowe stwory, a także stając naprzeciw grupy nomadycznych wojowników. Tutaj jak przystało na udaną sesję, musimy wykazać się sprytem i w decydującym momencie wygranej walki oszczędzić życie naszego oponenta.Tym sposobem Hurok (Richard Moll) stanie się naszym sojusznikiem w kluczowym rozdziale opowieści. Idealny rzut K20 prawie za każdym razem. Bohaterowie docierają ostatecznie do leża wszelkiego zła, gotowi na konfrontację z Baalem, Jaredem-Synem i bandą anonimowych sekciarzy. Jednak po wcześniej należy dostać się tam postępem. Dzięki znalezionej wcześniej kryształowej masce (w sumie to przypadkiem, ale jednak) Dogen jest w stanie przedostać się do czegoś na kształt krainy snów, w której pozyskuje szereg informacji o wszystkich kryształach, co przyda się na sam koniec sesji. W tym czasie jednak niedobry Baal odkrywa obecność naszych bohaterów i staje do walki. Ta idzie nie po jego myśli, na skutek czego traci swoją mechaniczną, psikającą kwasem rękę i uciecha w popłochu jak ostatni cykor. Rezolutni bohaterowie idą śladem zielonej substancji zgarniając po drodze Huroka, aby we trójkę już ostatecznie wymierzyć sprawiedliwość ojcu i synowi.

fot. „Metalstorm: The Destruction of Jared-Syn” / materiały prasowe Full Moon Pictures

Tutaj jednak akcja przybiera zupełnie inny obrót. Gdy Hurok postanawia wyjawić prawdę poplecznikom Jareda-Syna (którzy do tego momentu nie zorientowali się, iż facet w mrocznej zbroi i pelerynie, mordujący na lewo i prawo uczciwie pracujących ludzi może być zły), ci zamierzają się do niego odwrócić. Ale jak się okazuje, potężny kryształ w siedzibie złoli nie tylko szepcze coś w obcym języku, ale też potrafi otumaniać publiczność. Gdy do tego dochodzi, Jared-Syn wsiada na swój śmigacz/latający motocykl i czmycha z miejsca zdarzenia. Protagonista robi to samo i rozpoczyna się najbardziej ekscytująca (na piśmie) sekwencja w całym filmie. Co może nie być oczywiste, biorąc pod uwagę budżet całego filmowego przedsięwzięcia, Metalstorm zostało nakręcone z myślą o technologii trójwymiarowej, dzięki czemu zawieszone nad ziemią maszyny miały jawić się jako wylatujące z ekranu. Niestety, możliwości tej technologii w latach 80-tych zostawiały jeszcze sporo do życzenia, przez co cały czas znajdujemy się niepokojąco blisko rejonów Szczęk 3-D. Co niemniej istotne, pościg na speederach podpatrzony w ostatniej części gwiezdnej sagi, działał tak dobrze dzięki umiejętnościom reżyserskim Richarda Marquanda, operatorce Alana Hume’a i budżetowi wydanemu na efekty specjalne. W Kosmicznej burzy nie ma żadnego z tych elementów, przez co tempo pozostało bardziej powolne niż w madmaksowym początku. Co tym bardziej rozczarowujące, nie dojdzie tutaj choćby do widowiskowej eksplozji pojazdu głównego antagonisty, czy ryzykownej wymiany ognia. Ot, dwóch kolesi ściga się na kosmicznych rowerkach na tle projekcji nieba, aby jeden z nich zniknął ostatecznie w magicznym portalu. I już, tyle go widzieli! Lądujemy, czas na happy end.

Czy to miał być cliffhanger? Zapowiedź, iż potężny Jared-Syn niedługo wróci, aby krwawo i brutalnie zemścić się na Dogenie? Całkiem możliwe, bo jeżeli wierzyć scenarzyście opowiadającym o swoich inspiracjach mitologią Atlantydy, “ma on nadzieję, na zgłębienie tego tematu w kolejnej części”. Planowana ponoć była cała trylogia, do powstania której rzecz jasna nie doszło. Zatem o ironio, tytułowe “zniszczenie Jadera-Syna” musicie sobie wyłącznie wyobrazić. Mimo, iż film zarobił na siebie, zostawiając spory naddatek środków (box office wyniósł 5,3 miliona dolarów), krytycy nie byli zbyt pozytywnie nastawieni do Kosmicznej burzy. Choć zdarzały się ostrożnie entuzjastyczne głosy, chwalące pasje i zaangażowanie twórców, głównie podkreślana była niska jakość realizacyjna i licha warstwa fabularna. Na nieszczęście Charlesa Banda, publika dopiero co oglądała w kinach Powrót Jedi, a dla entuzjastów tańszej w produkcji kosmicznej jatki, choćby amerykańsko-kanadyjski Spacehunter wypadał znacznie lepiej. Możliwe, iż to na kanwie tego sukcesu finansowego, ale porażki krytycznej reżyser podjął decyzję o powołaniu do życia Empire International Pictures. To właśnie to studio wypuściło w świat choćby fantastyczne Trancers (które już niedługo zrebootuje Netflix w formie serialu), Zza światów i kultowego Re-Animatora na podstawie prozy H.P. Lovecrafta, a także Trolla, którego sequel regularnie nazywany jest zaszczytnym tytułem najgorszego filmu w historii. Nie martwcie się jednak, jeżeli widzieliście już te kultowce i potrzebujecie czegoś więcej. Empire wyewoluowało w Full Moon Features, które do dzisiaj nie tylko tworzy kolejne superprodukcje za psie pieniądze, ale udostępnia je na swoim serwisie VOD. A co więcej, z kodem “OCTOPUS” pierwszy miesiąc otrzymujecie za darmo! Ewentualnie, jeżeli chcecie odtwarzać ten film w pętli, korzystając z fizycznego nośnika, aby lepiej oddać klimat roku 1983, odnajdźcie ten film na kasecie VHS. Tylko uwaga, firma Elgaz wydała opus magnum Banda pod zmienionym tytułem Kryształ czasu.

fot. „Metalstorm: The Destruction of Jared-Syn”/ materiały prasowe Full Moon Pictures

Kiedy na zeszłorocznym Octopus Film Festival odbywało się spotkanie z Bandem, miałem okazję zadać mu jedno pytanie. Myśląc o wszystkich zajawkowiczach, których w objęcia wielkiego przemysłu filmowego wrzuciła Troma i jak ogromne kariery zrobili, chciałem wiedzieć czy on sam o tym nie marzy. Może miał okazję, której nie wykorzystał? Czyżby przemysł go nie chciał? Zapytałem zatem wprost, czy gdyby otrzymał propozycję od chociażby Warner Brothers lub Disney’a, zostałby reżyserem ich nowego hitu. “Absolutnie k*rwa nie!” usłyszałem w odpowiedzi. To, iż był w stanie stworzyć ponad 400 filmów i przez cały czas zamierza robić kolejne, wynika wyłącznie z faktu, iż nikt go nie ogranicza. Małe budżety, zaufani ludzie, konkretny terminarz i brak zewnętrznych wpływów wielkiego studia, pozwala mu tworzyć co chce i jak chce. Bez względu na to ile ten film zarobi i jaką nagrodę dostanie. No bo jeżeli sądzicie, iż reżyser filmu Pierniczek Okrutniczek vs Złe Bongo potrzebuje do szczęścia pieniędzy Myszki Mickey albo waszej aprobaty, grubo się mylicie. Choć to drugie ponoć bardzo go cieszy.

Korekta: Łukasz Al-Darawsheh

Idź do oryginalnego materiału