Jest sobie taki kontrowersyjny spektakl, który dzieli moich znajomych na zwolenników i przeciwników. Jestem w obozie entuzjastów, wypowiem się więc w jego obronie (zapraszając jak zwykle do dyskusji).
Chodzi mi oczywiście o „La La Land”. Jedni zachwyceni (jak ja), inni marudzą, iż zakończenie słabe.
Łagodnie spojlerując: to nie jest musical o miłości, to jest musical o marzeniach. Od początku wiemy, iż są główną motywacją bohaterów (piosenki „Another Day of Sun”, „Someone in the Crowd” i „The Fools Who Dream”) i jedynym, co mają wspólnego. Nie łączy ich miłość, o czym explicite jest „A Lovely Night”.
Spoljerując przez cały czas łagodnie, oboje spełnią swoje marzenia, choć jakby nie do końca w stu procentach. Ostatnia sekwencja muzyczno-taneczna jest więc meta-marzeniem o tym, jak fajnie by było, gdyby te marzenia spełniły im się jeszcze lepiej.
Myślę, iż rozczarowanie części widzów bierze się z podświadomego oczekiwania, iż w finale zobaczymy wielkie wesele w stylu Bollywood. A to po prostu nie jest ten rodzaj musicalu.
Los Angeles doskonale nadaje się na scenerię opowieści o marzeniach, bo za sprawą geografii w tym mieście łatwo je wizualizować. Przemysłowa produkcja marzeń stanowi też istotny element lokalnej gospodarki.
Z większości miejsc w tym mieście widać wzgórza zwieńczone napisem HOLLYWOOD. Marzenia w LA sprowadzają się więc do geografii: chodzi o to, żeby dorobić się willi na tych wzgórzach (albo w pobliżu). Najlepiej pracując w Branży, ale bywają filmy o analogicznych marzeniach muzyka, architekta czy policjanta.
Marzenia to temat paradoksalny, bo większość z nas nie marzyła w młodości o tym, co robimy w dorosłości. Mało kto marzy o biurku w korpo, nie mówiąc już o kasie w hipermarkecie.
Stąd paradoks, na który prawdopodobnie zwróciłby uwagę kosmita, gdybyśmy próbowali wytłumaczyć mu nasze społeczeństwo. Powiemy mu prawdopodobnie z dumą, iż żyjemy w demokracji, co oznacza m.in., iż możemy robić ze swoim życiem co chcemy. A potem nie będziemy umieli wyjaśnić, dlaczego 90% nienawidzi tego co robi.
Bardzo lubię wiersz Andrzeja Bursy o dnie piekła. Ten o ludziach, którzy mówią „miałem piekielny dzień, muszę się wyrwać z tego piekła” i „obmyślają ucieczkę na inny odcinek po nowe nieznane przykrości”.
Oczywiście, u nas w klasie średniej to nie jest piekło. Raczej czyściec, w którym pod koniec dnia snujemy „Private Investigations”. Przy szklance whisky pytamy: „Kiedy zaczął się wić kręty, pochyły szlak / gdzie był pierwszy nasz krok w rozpadlinę bez dna”.
Jak już pisałem przy inych okazjach (m.in. „Idy” i „Przypadku”), uwielbiam opowieści o „punkcie bez powrotu”. Tym ostatnim momencie w życiu, w którym mogliśmy jeszcze zdecydować, czy będziemy chemikiem czy dziennikarzem, komuchem czy solidaruchem, zakonnicą czy ateistką.
Często decyzję podejmuje za nas jakiś czynnik zewnętrzny. Czasem coś złego (choroba, śmierć rodzica, stan wojenny), czasem coś dobrego (spadek, załapanie się na prestiżowe stypendium, strzała Amora). Czasem coś kompletnie losowego (spotkanie z nieznajomym, artykuł przeczytany w gazecie).
Ten moment zwykle ma miejsce tuż przed trzydziestką. Czyli kiedy się ma tyle lat, ile w tym filmie Emma Stone.
Ryan Gosling gra kogoś, kto ten moment ma już za sobą. Już jego obecne marzenie jest planem B.
Nie znamy szczegółów planu A, ale z rozmowy z siostrą wiemy, iż wszystko szlag trafił w związku z przekrętem typu szanghajskiego. To sugeruje, iż Gossling podpisał z kimś niekorzystną dla siebie umowę. W zawodach kreatywnych oznacza to umowę, w której artysta – nieświadomy tego co podpisuje – oddał komuś wszystkie prawa do swojego dzieła.
Zdarza się najlepszym. Dwudziestosześcioletni Walt Disney w ten sposób stracił prawa do swojej pierwszej postaci, Królika Oswalda. Myszka Miki i Kaczor Donald byli jego planem B.
Emma Stone ten punkt ma jeszcze przed sobą. Gosling o tym wie i dlatego jego postać zachowuje się z emocjonalnym chłodem, który drażnił niektórych recenzentów – on już po prostu wie, jak ten film się skończy. Emma Stone jeszcze nie.
Gosling też, zauważmy, szybciej od Stone widzi nadejście tego momentu w jej życiu. I jako pierwszy wyciąga prawidłowe wnioski.
A miłość? Jakie znaczenie ma uczucie dwojga ludzi na tym zwariowanym świecie, mówi Humphrey Bogart w finale innego filmu, który też nie kończy się weselem, a też jest piękny.