Kolejny koncert Dream Theater za nami czas więc na podsumowanie muzycznych wrażeń. prawdopodobnie projektanci Opery Leśnej w Sopocie nie brali pod uwagę muzycznego tsunami, które wywołali giganci progresywnego metalu. Bliskość sceny dodawała intymności koncertowi, jako iż można było zobaczyć zespół niemal na wyciągnięcie dłoni.
Dźwięk
Nie wiem czy akustycy słyszą dokładnie to samo co widownia, ale gitara praktycznie zmiotła ze sceny inne instrumenty i wywoływało to wrażenie ściany dźwięku. To bolączka wielu koncertów, które są zdecydowanie za głośne. To samo było w Sopocie – gdyby zdjąć 20 proc. głośności gitary to brzmienie byłoby o wiele bardziej selektywne.
Setlista
I tutaj pierwszy zgrzyt, bowiem dostaliśmy niemal ten sam dotychczasowy festiwalowy set, uzupełniony o skróconą wersję “Take the Time”. Do tego zespół zdecydował się zwiedzić Rów Mariański swojej twórczości, wrzucając tak słabe utwory jak “Midnight Messiah” i “Dark Eternal Night”. Podsumowując, zestaw utworów bardziej metalowy niż progresywny, więc pozostawił pewien niedosyt. Niezrozumiały jest nieustający powrót do utworów z “Images and Words”, które były już grane tysiące razy a dla wokalisty są w jego wieku torturą. O ile bardziej metalowa setlista miała sens w kontekście festiwalowym ma sens to jednak liczyłem na przynajmniej jedną kilkunastominutową suitę w sytuacji kiedy koncert miał formułę “The Evening with…” Cóż, nie można mieć wszystkiego
Wykonanie
Mixed feelings. Oczywiście Petrucci, Myung i Rudess docisnęli wszystko co mieli docisnąć, a gitarowa solówka w “Hollow Years” dosłownie wyciskała łzy.
James LaBrie – wiem, iż nie brakuje hejterów, ale osobiście bym mu odpuścił. Kontuzja wokalna, której nabawił się ponad 30 lat temu wciąż zbiera swoje żniwo. Niemniej jednak wokalnie rozkręcał się z utworu na utwór i trzeba przyznać, iż jak na 60-latka z okładem to całkiem żwawo brykał po scenie
Mike Portnoy – gra wciąż to samo, trudno to choćby oceniać. Polirytmia we wstępie do “Take the Time” trochę po łebkach, miałem też wrażenie pomyłki na początku “Pull Me Under”. Ogólnie bardzo przewidywalna gra, i – moim zdaniem – kilka już wnosząca do muzycznej palety zespołu.
Jako wieloletni i dozgonny fan czuję pewien niedosyt, choć oczywiście rozumiem formułę, którą zespół przyjął na tegoroczny festiwalowy sezon. Tak czy inaczej była to przednia muzyczna uczta, z solidną dawką perfekcyjnie wykonanych riffów i solówek – czyli na poziomie nieosiągalnym dla wielu zespołów