Barbara Kowalewska: Jako dziennikarz poświęcił pan wiele lat pisaniu o muzyce, operze i tańcu. Nie kończył pan jednak szkół muzycznych ani baletowych. To nie była prosta droga zawodowa, ale raczej poplątane ścieżki. Jak wyglądały?
Stefan Drajewski: Dzieciństwo spędziłem na wsi, stąd mój kontakt z muzyką był ograniczony. Owszem, jako młody człowiek słuchałem muzyki, ale nie miało to na mnie wówczas większego wpływu. Jestem od dziecka człowiekiem teatru, do pobliskiego miasta przyjeżdżał teatr objazdowy i w ten sposób obejrzałem wiele fantastycznych i tyle samo złych spektakli. Przez pierwsze lata liceum przyjeżdżałem także na przedstawienia do teatrów: Nowego, Polskiego i Wielkiego w Poznaniu. Starałem się być na bieżąco. Później, będąc już korespondentem gazet i czasopism warszawskich, otrzymałem zlecenie na pierwszą recenzję operową i była to „Czarna maska” Krzysztofa Pendereckiego. Potem były festiwale muzyczne, trzeba było pisać z nich relacje, muzyka mnie coraz bardziej wciągała. Równolegle z praktyką poszerzałem swoją wiedzę teoretyczną.
BK: To jak się pan znalazł w Akademii Muzycznej? Nie tylko pan wykłada, ale zrobił pan tam doktorat i habilitację.
SD: W 2012 roku zadzwoniła do mnie pani profesor dr hab. Hanna Kostrzewska, dziekan Wydziału Kompozycji, Teorii Muzyki i Rytmiki w Akademii Muzycznej w Poznaniu, i zaprosiła mnie do poprowadzenia seminarium krytyki dla teoretyków muzyki i kompozytorów. W następnym roku poproszono mnie o podobne zajęcia z instrumentalistami. W 2014 roku ukazała się biografia Conrada Drzewieckiego. Miałem pewien niedosyt, ponieważ w biografii nie mogłem się skoncentrować na choreografii tego wybitnego artysty w takim wymiarze, w jakim bym chciał. To się zbiegło z uzyskaniem przez Akademię Muzyczną prawa do przeprowadzania przewodów doktorskich w dyscyplinie sztuki muzyczne, specjalność teoria muzyki. W rozmowie z obecną panią rektor, a wtedy dziekan, pojawił się temat mojego doktoratu. Profesor Kostrzewska jako badaczka lubiła trudne wyzwania i zaakceptowała mój koncept, aby sprawdzić, czy choreografia może być ekfrazą. Inspiracją do takiego myślenia o balecie były badania muzykolożki Siglind Bruhn o ekfrazie muzycznej. Badania potwierdziły moją hipotezę, iż wiele baletów Drzewieckiego to ekfrazy choreograficzne, a ekfraza choreograficzna może być przydatna w badaniach baletowych.
BK: Szlify dziennikarskie i redaktorskie zdobywał pan w redakcji „Życia i Myśli”, a potem głównie w „Głosie Wielkopolskim”. Publikował pan w wielu periodykach i portalach, m.in. w „Ruchu Muzycznym”, „Kronice Miasta Poznania”, „Kronice Wielkopolski”, „Gońcu Teatralnym” czy w portalach „Kultura u Podstaw”, „TaniecPOLSKA.pl”, „Dwutygodnik.pl”. Czego nauczyła pana praca w „Głosie”?
SD: Nie zabiegałem o tę pracę, adekwatnie nigdy nie musiałem tego robić, zawsze przychodziło skądś zaproszenie.

fot. P. Folkman
Kiedy moje drogi zaczęły się rozchodzić z „Życiem i Myślą”, zgłosiłem się do powstającego wtedy w Poznaniu oddziału Radia Zet. gwałtownie zorientowałem się, iż to nie dla mnie. Pracowałem chwilę w „Dzienniku Poznańskim” i jakiś czas w Centrum Sztuki Dziecka, kiedy zadzwonił do mnie Wojciech Nentwig i zaprosił do „Głosu” na rozmowę, proponując etat. Zaczynałem w 1993 roku. Rzucili mnie na głęboką wodę. Po czterech miesiącach otrzymałem propozycję zostania redaktorem wydania magazynowego.
To była duża odpowiedzialność, w kilka dni trzeba było wymyślić koncepcję. W „Głosie” byłem zwykłym dziennikarzem, redaktorem, wydawcą, kierownikiem działu miejskiego, zastępcą, a potem kierownikiem działu kultury. Lubiłem tę zmienność, potrafię nauczyć się robić różne rzeczy. Byłem wielozadaniowy – zajmowałem się teatrem, operą, muzyką, zawsze pozostawałem także wierny literaturze i teatrowi.
BK: Jaką zmianę obserwuje pan w kondycji tego zawodu na przestrzeni lat?
SD: adekwatnie cieszę się, iż już nie wpisuję w rubryczce zawód – dziennikarz. Cieszę się, iż wchodziłem w dziennikarstwo wtedy, kiedy odchodził w niepamięć PRL, a rodziły się niezależne media. Czytałem wówczas poradniki z Zachodu, uczyłem się nowego modelu dziennikarstwa. Nie byłem tylko panem od kultury. Pisałem także o polityce kulturalnej miasta, zajmowałem się również tematyką religijną i kościelną, co zaowocowało podróżą w gronie dziennikarzy towarzyszących prezydentowi Kwaśniewskiemu podczas jego wizyty w Watykanie. Prezesem Oficyny Wydawniczej i redaktorem naczelnym „Głosu Wielkopolskiego” był Marek Przybylski. Zależało mu, aby „jego” dziennikarze nie ograniczali się do działań lokalnych, popierał niekonwencjonalne pomysły każdego z nas. Nie ukrywam, iż był to mój czas. Nie zapomnę, jak się cieszył, kiedy zaniosłem mu swoją pierwszą, niewielką książeczkę, przewodnik po sanktuariach maryjnych w Wielkopolsce. Kiedy przestał być redaktorem naczelnym, atmosfera zaczęła się zmieniać? Około 2010 roku poczułem, iż chyba robi mi się za ciasno. Miałem już na koncie przewodnik tematyczny, wywiad rzekę z Olgą Sawicką, biografię Drzewieckiego… Zauważyłem, iż idzie nowe w dziennikarstwie, z którym czasem było mi nie po drodze. To, co mnie interesowało, nie zawsze zyskiwało akceptację przełożonych. Poza tym zasmakowałem w pracy ze studentami. Wcześniej miałam okazjonalnie zajęcia na UAM, ale w Akademii Muzycznej z każdym rokiem otwierały się przede mną nowe horyzonty, by nie powiedzieć wyzwania. Po moim doktoracie otworzyliśmy na kierunku teoria muzyki nową specjalność – publicystykę muzyczną na poziomie studiów licencjackich.



BK: Jako dziennikarz miał pan kontakt z kilkoma wielkimi postaciami świata muzycznego i teatralnego. By wspomnieć np. Izabellę Cywińską, Krzesimira Dębskiego czy Conrada Drzewieckiego. Jakie ma pan wspomnienia z tych spotkań?
SD: O moich relacjach z wielkimi artystami mogłaby powstać osobna książka. W ciągu tych czterdziestu lat pracy poznałem wielu ważnych ludzi kultury osobiście. Z każdym wiąże się jakaś anegdota. 2 września obchodzę imieniny, ale nigdy nie udało mi się zadzwonić do Profesora Stuligrosza, bo on mnie wyprzedzał. Ledwo wstałem, dzwonił telefon, a po drugiej stronie Stefan Stuligrosz, swoim charakterystycznym głosem, śpiewał do słuchawki „Sto lat”. Obiecywałem sobie, iż za rok to ja zaśpiewam Profesorowi „Sto lat”. Nigdy nie zdążyłem przed nim.
Z Izabellą Cywińską łączyła mnie przez całe lata relacja zawodowa. Dopiero w ostatnim okresie nasze relacje się zmieniły. Często spędzałem wakacje w rodzinnych stronach mojego teścia, czyli między Radomiem a Sandomierzem. Po drugiej stronie Wisły widziałem Kamień, rodzinne gniazdo Cywińskiej. Kiedyś pojechaliśmy i obfotografowałem pozostałości po tej pięknej posiadłości. Po powrocie zadzwoniłem do Pani Izy i zapytałem, czy chciałaby obejrzeć zdjęcia z Kamienia. Ucieszyła się, choć przyznała, iż są to wspomnienia bolesne i ona tam nie jeździ. Kilka dni później zadzwoniła wzruszona… To był przełom w naszych kontaktach.
Spotkanie z Conradem Drzewieckim okazało się najważniejsze. Do Drzewieckiego trafiłem przypadkowo, przygotowując materiał dziennikarski z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca. I tak „zostałem na dłużej”, często się z nim spotykając. Traktuję go jako prywatnego nauczyciela baletu. Chociaż wcześniej napisałem wiele tekstów o balecie, to on uczył mnie, jak należy patrzeć na taniec, spektakl, co trzeba sprawdzić. Przez kilka lat spotykałem się z nim w jego saloniku, przy herbacie, głównie słuchając. Nie zawsze nagrywałem, ale po latach coś z tego wyszło. Spotkania z nim zmieniły moje życie zawodowe. Był to dla mnie w pewnym sensie uniwersytet tańca.
BK: Była jeszcze Olga Sawicka…
SD: To prawda. Olgę Sawicką znałem początkowo tylko z widzenia. Potem była rozmowa z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Po dziesięciu latach spotykam ją na premierze, a ona proponuje mi, żebym napisał książkę, którą ona będzie dyktować.

fot. P. Folkman
Miały to być wspomnienia, zaczęliśmy tę pracę, ale jakoś nie wychodziła nam ta forma, więc w pewnym momencie zaproponowałem, żeby zrobić to w formie rozmów. Spotykaliśmy się prawie przez dwa i pół roku, we wtorki. O godzinie 18 dzwoniłem do drzwi jej mieszkania i spędzałem tam jakieś dwie godziny. Któregoś razu zadałem dość „niepolityczne” pytanie i myślałem, iż wylecę przez okno. Pani Olga mnie wyrzuciła, a ja się obraziłem.
Wychodząc, powiedziałem: „Jak pani zmieni zdanie, to proszę zadzwonić”. Po iluś miesiącach odebrałem telefon: „Możesz przyjść do mnie we wtorek, jak zwykle?”. Po tych niemal trzech latach staliśmy się jak rodzina. Miała swoją wizję książki, nie zgadzała się z moją i nie była pewna, jaki to będzie miało oddźwięk. Gdy po publikacji okazało się, iż wszyscy jej gratulują, zapraszają do miejsc, gdzie była tancerką, powiedziała: „Miałeś rację, iż się upierałeś, czuję, iż warto było przejść tę drogę”. Przez całe życie szukała akceptacji innych, ta książka pozwoliła jej wrócić do życia artystycznego w innym wymiarze.
BK: To spotkania z Conradem Drzewieckim i Olgą Sawicką, a potem temat doktoratu wpłynęły na decyzję o napisaniu historycznego rysu „Polski Teatr Tańca 1973–2023” razem z Jagodą Ignaczak?
SD: Pomysł na historię PTT zrodził się podczas promocji książki Jagody Ignaczak „Istnienie grać” o Ewie Wycichowskiej. Katarzyna Kamińska, ówczesna szefowa Wydawnictwa Miejskiego Posnania, zaproponowała wówczas, żebyśmy do niej przyszli, jak będziemy mieli pomysł na książkę. Odpowiedzieliśmy, iż już ten pomysł mamy. Pracując nad historią Polskiego Teatru Tańca, uzupełnialiśmy się: ja wychodziłem z punktu widzenia recenzenta, Jagoda patrzyła na to jako osoba, która przepracowała tam wiele lat. To nie jest pęknięcie, ale reakcja na charaktery liderów tego teatru, estetyczną inność każdego z nich, sytuację i kontekst, w jakich tworzyli. Cieszę się, iż udało nam się to wydać.
BK: Podejmuje pan próby robienia bilansu? Czy raczej wciąż jest pan w wirze aktywności?
SD: Nie robię żadnych bilansów, podsumowań… Przy okazji postępowania habilitacyjnego musiałem jednak sporządzić swego rodzaju „rachunek sumienia”. Aktualnie pracuję nad nową książką o Conradzie Drzewieckim, ponieważ dużymi krokami zbliżają się jego setne urodziny. Będzie to o Conradzie, jakiego nie znamy. Równolegle uczestniczę w projekcie badawczym Polskiej Akademii Nauk, w którym pracujemy nad historią baletu w Polsce w latach 1945–1989. Jestem także w trakcie realizacji projektu badawczego dokumentującego polskie libretta baletowe pod kątem genealogicznym i historycznym. Otrzymałem na ten projekt stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W domu stoją kartony papierów, komputer puchnie. Każdego dnia myślę o tym, czego nie zdążyłem zrobić.



Stefan Drajewski – pracował w redakcji „Życie i Myśl” w Poznaniu, krótko w Radiu Zet i Centrum Sztuki Dziecka, rok w „Dzienniku Poznańskim”, a od 1993 do 2016 w „Głosie Wielkopolskim”. Od 2012 do dziś związany na stałe z Akademią Muzyczną w Poznaniu, gdzie się doktoryzował i habilitował. Regularnie współpracuje jako ekspert w dziedzinie tańca z Narodowym Instytutem Muzyki i Tańca w Warszawie.