„Kompletnie nieznany” – spacer po linie [RECENZJA]

filmawka.pl 13 godzin temu

Nawiązanie do filmu Jamesa Mangolda o Johnnym Cashu wydaje się prawdopodobnie jedną z najbardziej oczywistych czynności, jakie przychodzą do głowy przy okazji dyskusji o jego najnowszym obrazie. Łączy je aż zbyt wiele, by o tym nie pomyśleć: od samego gatunku, przez reżysera, na postaciach kończąc. Zabieg ten ma jeszcze jeden cel, bo Kompletnie nieznany faktycznie jest takim spacerem po linie: zawieszonej jednak półtora metra nad ziemią, z masą poduszek i materacy umieszczonych tuż pod nią. Portret Boba Dylana, za który zabrał się w tej chwili chyba jeden z najpewniejszych hollywoodzkich rzemieślników, balansuje raz w jedną, raz w drugą.

20-letniego Dylana poznajemy w 1961 roku, kiedy przybywa do Nowego Jorku, aby spotkać swojego wielkiego idola, jednego z najważniejszych przedstawicieli amerykańskiego folku – Woody’ego Guthriego. Kompletnie nieznany (heh) gwałtownie wkracza na lokalną scenę, jeszcze szybciej ujmując Amerykanów swoimi zaangażowanymi społecznie tekstami i wokalem, aby w końcu stać się głosem pokolenia oraz jednym z najważniejszych songwriterów w historii. W filmie Mangolda obserwujemy czteroletni wycinek z życia Dylana, a upływający czas sygnalizują m.in. ważne wydarzenia z pierwszej dekady lat 60: kryzys kubański, marsz na Waszyngton czy zamachy na prezydenta Johna F. Kennedy’ego i Malcolma X. Drugim sposobem wskazującym wyrywanie kartek z kalendarza, są kolejne edycje Newport Folk Festival. Zestawienie tych kwestii nie wydaje się przypadkowe i wynikają one z ciągu przyczynowo-skutkowego. Wielokrotnie obserwujemy Dylana, który pod wpływem przekazów medialnych chwyta za ołówek lub rzępoli coś na gitarze, aby kawałki w pełnej formie wykonać później na wspomnianym festiwalu.

„Kompletnie nieznany” / fot. Searchlight Pictures

Mangold, pomiędzy wątkami muzycznymi, zagląda też w prywatne, raczej kwestionowane moralnie, życie Boba Dylana. Sprawia jednak wrażenie chęci odhaczenia tych fragmentów fabuły, aniżeli faktycznego ich rozwinięcia wiedząc, iż widz nie po to zajął miejsce na sali kinowej. Tam, gdzie Kompletnie nieznany akurat tego wymaga – jak np. przy okazji relacji bohatera z Joan Baez – reżyser zostaje przy wątkach obyczajowo-romantycznych chwilę dłużej, ale nie traci z oczu ostatecznych celów produkcji. Twórca przez znaczną część filmu sprawuje się raczej poprawnie, idąc utartym tropem muzycznych biopiców. Ciężko jednak tego nie robić, gdy bazuje się na prawdziwej historii, chociaż kilkukrotnie – dla tzw. fabuły – Mangold nagina fakty i chronologię. Koresponduje to ze składającą się z półprawd życiową historią głównego bohatera: nikt tak naprawdę nie jest przekonany o tym, czy faktycznie pracował on w cyrku, a i mało kto zna jego prawdziwe nazwisko. Reżyser pokazuje tym samym, dlaczego jest solidnym rzemieślnikiem, a jego Indiana Jones może być po prostu traktowany jako mała wpadka.

Kompletnie nieznany wykłada się jednak na jednej, podstawowej rzeczy: nie do końca wie, o czym ma być, balansując na wspomnianej na początku linie. Film bazuje na książce Dylan Goes Electric!, która z kolei opowiada historię sławetnego występu Boba na Newport Folk Festival w 1965 roku, kiedy to zaskoczył folkową społeczność zwrotem w kierunku elektrycznych instrumentów. Problem jednak w tym, iż Mangold ledwo zahacza o ten wątek, zostawiając go w zasadzie na sam finał. Znaczną część obrazu wypełniają migawki z życia bucowatego muzyka, którego ego coraz głośniej krzyczy, gdy ten osiąga status gwiazdy. Pójście pod prąd i elektryczny przewrót pojawia się zdecydowanie za późno, nie wybrzmiewa na tyle, na ile faktycznym było jego znaczenie. Brak podbudowy skutecznie odziera finale z grande, a film spada z liny, mimo wszystko bezpiecznie lądując na materacach. Na pewno nie można odmówić mu dobrej realizacji, bo kiedy podczas ostatniego występu rozbrzmiewają pierwsze nuty Maggie’s Farm, rock’n’rollowy duch elektryzuje ekran, a w powietrzu obok wyzwisk latają też fizyczne obiekty. Chociaż obraz lekko rozsypuje się przy końcówce, to pewien element pozostaje nienaruszony. A jest nim świetny Timothée Chalamet.

kadr z filmu „Kompletnie nieznany”

Aktor po prostu oddaje Boba Dylana. Jego zgarbiona postura, przymglony, zblazowany wzrok, akcent, głos, mikroekspresje, skinienia głowy, ruchy. Spełnia również jeszcze jeden, najważniejszy moim zdaniem warunek do zrealizowania przy muzycznych biopicach: śpiewa wszystkie utwory. Chalamet wokalnie świetnie podrabia Dylana – momentami ciężko rozróżnić, który z nich akurat wypluwa z siebie poetyckie wersy, chociaż zdarzą się 2-3 przypadki, gdy z łatwością wskażemy na aktora. Jakby tego było mało, odtwórca głównego bohatera sam zagrał swoje partie na gitarach i harmonijce – podobnie zresztą było w przypadku reszty obsady. Za najlepszą rekomendację i ocenę występu Chalameta niech posłuży sam Bob Dylan, który zbyt wylewny nie jest, jednak wysmażył kilka pochwalnych zdań dla aktora. Nominacja do Oscara to raczej pewnik. Pozostała część obsady stanowi tło dla brylującego Chalameta: Edward Norton gra na miarę swoich możliwości, ale nic poza tym, Elle Fanning może nieco rozczarowywać, zaś Monica Barbaro uzupełnia dynamicznie Timothée’ego. Jest jednak w filmie jeszcze jedna, ocierająca się o wybitność kreacja. Kiedy tylko Boyd Holbrook pojawia się na ekranie jako Johnny Cash (a takich okazji jest niestety bardzo mało), uczciwie trzeba przyznać, iż ustępuje mu choćby Chalamet. Magnetyzm i charyzma, którymi emanuje Holbrook powinny zostać zbadane w jakimś laboratorium, bo nie jest to normalne.

Kompletnie nieznany to paradoks. James Mangold miał jednocześnie stosunkowo trudne, ale i łatwe zadanie. Z jednej strony, jak sprawić, aby Bob Dylan był interesujący? Ciężko tu o jakąkolwiek bardziej zaskakującą formę filmu, jak Rocketman, bo wiadomo, jaki jest jego bohater. Nie można oczekiwać fajerwerków, ale Todd Haynes pokazał, iż można ująć temat w nietuzinkowy sposób [I’m Not There. Gdzie indziej jestem – przyp. red.]. Z drugiej strony, film wydaje się niemal idealnie skrojony pod bezpieczny styl reżysera. Dodajmy do tego jedno z najgorętszych aktorskich nazwisk w Hollywood, które na ten hype zdecydowanie zasługuje. Z tego połączenia wychodzi po prostu solidny, chociaż niepozbawiony wad, kawał filmu. Momentami może brakuje mu przebojowości i jakiegoś przejawu oryginalności, ale to dobrze wykonana robota.

korekta: Krzysztof Kurdziej
Idź do oryginalnego materiału