Gra za grosze albo za jedzenie. Zdarza mu się występować w klubach komediowych, w których prezentują się komicy, m.in. Andy Kaufman i nieznany jeszcze Woody Allen. Film Jamesa Mangolda (reżyser „Spaceru po linie”, biografii Johnny’ego Casha) opowiada, jak objawił się światu fantastyczny dziwak, artysta i geniusz.
Timothée Chalamet nie tyle gra Dylana, ile nim po prostu jest na ekranie. Plotka głosi, iż aktor i Dylan przebywali sporo razem i to dzięki tym konsultacjom Chalamet jest tak niesamowicie wiarygodny w tej roli.
Film to tylko wycinek biografii Dylana i skupia się na jego początkach i słynnej elektrycznej „zdradzie”. Dopingowany przez Johnny’ego Casha, który namawia go, by przyniósł trochę „błota na dywanie”, w 1965 roku w czasie festiwalu w Newport, który był mekką fanów muzyki folkowej, Dylan bierze do ręki gitarę elektryczną i gra swe numery w mocno rockowym brzmieniu, co oburza widownię i organizatorów.
Film pokazuje pierwsze kroki muzyczne Dylana na tle atmosfery i konfliktów politycznych epoki (kryzys kubański). Mamy tu ten nużący schemat obecny w wielu filmach biograficznych, czyli nieznany artysta przebija się mozolnie ku sławie, przychodzi oczekiwany wielki sukces, a wraz z nim rozczarowanie tłumem, konflikty z menedżerami oraz perypetie miłosne (przyjaźń z Joan Baez, w tej roli świetna Monica Barbaro), ale tym razem ta żelazna formuła w biografiach muzyków wyjątkowo nie męczy, gdyż cały film zatopiony jest w muzyce Dylana.
Obserwujemy bohatera, jak śpiewa w małych klubach, na dużym festiwalu, jak nagrywa w studiu, a także gdy komponuje z papierosem w dłoni nad ranem po wyjściu z łóżka. Ta muzyka i znane songi Dylana mają taką moc, iż tak naprawdę całej akcji pomiędzy mogłoby nie być.
Piszę to jako fan Dylana, bo po raz pierwszy będę musiał przydzielić aż dwie oceny. Osobną dla fanów Dylana i oddzielną dla pozostałych kinomanów.
Niestety, dla tych, którzy nie przepadają za charakterystycznym, nosowym głosem legendy protest songów, film będzie najzwyczajniej nudny. Ja zaliczam się do fanów, dlatego przydzielam mu notę bardzo wysoką. Mangoldowi udało się pokazać w filmie niełatwy charakter Dylana. Wszyscy, którzy znają jego losy, wiedzą, iż to zbuntowany dziwak.
Gdy w 2016 roku przyznano mu Literacką Nagrodę Nobla za teksty piosenek, nie udzielił żadnego wywiadu i nigdzie nie skomentował tego faktu. Komitet Noblowski miał poważny problem, aby się w ogóle z laureatem skontaktować. Dylan nagrodę przyjął, ale nie zgodził się na udział w ceremonii, a nagrodę odebrała w jego imieniu pani ambasador USA w Szwecji. Warunkiem odbioru nagrody jest napisanie okolicznościowego referatu. Dylan przesłał go na trzy dni przed upływem terminu i był to referat zachwycający, z odnośnikami do Dantego.
I taki właśnie jest Dylan. Zachwycający, irytujący, wkurzający i fantastyczny. Błoto na dywanie z festiwalu w Newport przyniósł choćby akademikom z Komitetu Noblowskiego.