KOMPLETNIE NIEZNANY, a do tego nieudany [RECENZJA]

film.org.pl 1 dzień temu

Boba Dylana poznajemy zgodnie z tytułem: kiedy pozostało kompletnie nieznany. Chłopak znikąd z niejasną przeszłością, którą zresztą chętnie mitologizuje, wkracza na folkową scenę pod skrzydłami Pete’a Seegera (cudownie uroczy Edward Norton). Młody muzyk błyskawicznie i w zasadzie bez żadnych przeszkód staje się sensacją, w czym tkwi największa zagadka filmu. Bob Dylan w Kompletnie nieznanym to bowiem postać całkowicie pozbawiona charyzmy i do bólu przeciętna, niewyróżniająca się spośród reszty muzyków. Każdy inny pojawiający się w filmie artysta – od Johnny’ego Casha po Joan Baez – ma w sobie więcej „tego czegoś” i nie sposób określić, dlaczego to właśnie w nim wszyscy widzą tę najjaśniejszą z gwiazd.

Dylan w wykonaniu Chalameta to nudny buc i megaloman, chodząca klisza i zblazowany egoista; wyjątkowo niesympatyczny typ. Jednocześnie Kompletnie nieznany zdecydowanie nie jest filmem rewizjonistycznym, mającym na celu odbrązowić postać amerykańskiego barda. Końcówka wyraźnie naznacza Dylana na postać pozytywną, mającą rację i czującą wiatr zmieniających się czasów. Zwolennicy filmu chwalą go za brak moralnej oceny i zwyczajne towarzyszenie muzykowi w początkowej fazie jego kariery. Z reguły również lubię tego typu wyważenie w biografiach, u Mangolda jednak taka konwencja się nie broni, ponieważ sprawia, iż główny bohater staje się przeraźliwie nudny. Pozbawiony dramaturgii scenariusz i ślamazarnie ciągnąca się przez 140 minut akcja również nie pomagają w utrzymaniu zaangażowania i pozostawiają z pytaniem, co adekwatnie chciał powiedzieć o Dylanie i jego muzyce reżyser?

Mam z kreacją aktorską Chalameta sporo problemów. Jak mawiał klasyk – aktor twarz ma jedną. Tak rozpoznawalna osoba jak Chalamet nie może wiarygodnie zagrać Dylana: może co najwyżej zagrać Chalameta usiłującego jak najwierniej odtworzyć sposób mówienia i manieryzmy Dylana. Nie wątpię, iż ta rola dostanie wiele nominacji i nagród, dla mnie ociera się jednak o parodię. Nie jestem fanką aktorstwa wcieleniowego w takim wydaniu. W moim odczuciu w biografiach tak charakterystycznych postaci jak Bob Dylan bardziej od mimetycznego odtwarzania podobieństwa sprawdza się obsadzenie w tej roli mniej opatrzonej twarzy i poszukanie jakiejś wewnętrznej prawdy – tak, jak udało się to Austinowi Butlerowi w Elvisie. Film Baza Luhrmanna doskonale portretował wpływ Presleya na kulturę i społeczeństwo, potrafił przekazać jego zwierzęcy magnetyzm bez osuwania się w występ imitatora z Vegas, jednocześnie pozostawiając w głównym bohaterze jakąś tajemnicę i nie ukrywając, iż jego kariera była w dużej mierze kwestią wstrzelenia się w odpowiedni moment i iż czarni muzycy byli od niego lepsi. Cele tego filmu wydają się zatem podobne do tego, co chciał pewnie przekazać Mangold w Kompletnie nieznanym, tyle iż bezskutecznie. W polskiej wersji językowej Dylanowskiemu biopicowi nie pomagają też wyjątkowo okropne tłumaczenia tekstów piosenek, przez które główny bohater nie przekonuje również jako poeta.

Dużo bardziej interesujące od samego Dylana jest w filmie tło: epoka, sytuacja polityczna, zmiany w przemyśle muzycznym. Niestety te tematy pozostają właśnie tym: tłem. Ciekawsze wydają się też obie zakochane w Dylanie kobiety, z którymi muzyk naprzemiennie romansuje, niestety Mangold nie wydaje się zainteresowany rozwijaniem ich jako samodzielnych postaci. Co gorsza, zarówno Joan Baez (wybitna wokalistka folkowa), jak i Sylvie Russo (wzorowana na utalentowanej artystce Suze Rotolo) są wbrew prawdzie pokazane jako niedorównujące Dylanowi w żadnym aspekcie, momentami wręcz naiwne i żałosne. Kompletnie nieznany koncertowo oblewa zatem test Bechdel. Nie spełnia też postawionego sobie zadania – bycia niekonwencjonalną biografią. Pozostaje pusty i powtarzalny w każdym z poruszanych tematów – sztuka, tworzenie, miłość, oczekiwania fanów wobec idola – bo wszystko to już słyszeliśmy gdzieś indziej. I lepiej.

Idź do oryginalnego materiału