Plotka głosi, iż belgijski zespół Fish On Friday pierwotnie wziął swoją nazwę od katolickiej tradycji powstrzymywania się od jedzenia mięsa w piątek i preferowania w tym dniu potraw rybnych, jednakże w wywiadzie dla kanadyjskiego progrockowego magazynu „Terra Incognita” grupa zdecydowanie odrzuciła taką wykładnię. Cechą szczególną ich muzyki jest niezwykle starannie dopracowane brzmienie, w którym dopatrzyć się można dalekiego echa i inspiracji grupą Alan Parsons Project. Ich twórczość łączy pionierskie brzmienia z lat siedemdziesiątych prekursorów gatunku, takich jak Pink Floyd czy Genesis oraz Porcupine Tree i Pineapple Thief, oraz nieco późniejszy pop, zbliżony do The Buggles czy Tears for Fears. Ze współczesnych wykonawców chyba najbliżej im do nieco marzycielskiej atmosfery przypominającej początki Blackfield. Równie poważnie podchodzą do tekstów, upewniając się, iż niosą jakieś przesłanie. Wszystko to brzmi dość tajemniczo, bowiem belgijska scena muzyczna nie jest duża i z pewnością nie ma na niej zbyt wiele muzyki progresywnej.
Grupa powstała w Antwerpii, we wrześniu 2009 roku. Ojcami założycielami byli klawiszowiec i producent nagrań Frank Van Bogaert oraz również grający na klawiszach William Beckers, do których niedługo dołączyli kalifornijski gitarzysta Marty Townsend i brytyjski basista Nick Beggs, współpracujący wcześniej z Kajagoogoo, Stevenem Wilsonem i Stevem Hackettem. Całość składu dopełniał perkusista Marcus Weymaere. Beckers opuścił zespół po wydaniu czwartego albumu „Quiet Life” (2017). w tej chwili Fish on Friday to międzynarodowy kolektyw, w skład którego wchodzi dwóch Belgów, Brytyjczyk i Amerykanin. Zespół podpisał kontrakt z brytyjską wytwórnią Esoteric Recordings, która jest częścią Cherry Red Records Ltd., co zapewniło im światową obecność i dystrybucję. Co interesujące – sami podkreślają, iż obecna sytuacja na rynku muzycznym, a zwłaszcza w świecie radia jest zupełnie inna niż niegdyś. Dawniej grupa miała szansę na zaistnienie w radiu jeżeli brzmiała inaczej. w tej chwili zgodnie z oczekiwaniami szefów od promocji niestety wszystko musi brzmieć tak samo. Oni jednak mimo to grają swoje.
Do chwili obecnej grupa ma w swym dorobku sześć albumów oraz jedną kompilację „An Initiation 2010-2017” wydaną w 2019 roku. Tworzą naprawdę dobrą i wysmakowaną muzykę, która z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom zarówno prog rocka jak i popu. Ich najnowsze dzieło to krążek „8mm” wydany w 2023 roku. To znakomicie przygotowana płyta, pełna rozległych pejzaży ozdobionych urzekającymi melodiami. Frank Van Bogaert wspominając okoliczności powstania jednego z najbardziej uderzających utworów na płycie – „Collateral Damage”, opowiedział o tragicznej i niespodziewanej śmierci swego młodszego brata podczas pandemii Covid. Gdyby nie lockdown być może trafiłby on do szpitala i mógł przez cały czas żyć. Frank wspominał, iż pomysł pojawił się gdy sprzątał mieszkanie brata. Wówczas znalazł stare ośmiomilimetrowe taśmy filmowe, zawierające ujęcia rodzinne. W trakcie projekcji powstała bardzo emocjonalna muzyka. Nie bez powodu słychać w tym utworze dźwięk pracującego projektora filmowego, co przywodzi nieco na myśl dzieło Andersona i Vangelisa „Friends of Mr Cairo”. Utwór jest w klimacie marzycielskim, nieco balladowym, bardzo melodyjnym. Kolejne dwie kompozycje to „Overture to Flame” oraz „Flame”.
Już sam wstęp prowadzi słuchacza w zdecydowanie bardziej rockowe rejony, jakkolwiek mamy tu dość zróżnicowane nastroje oraz nieco klasycznego progrockowego jamu. Na wyróżnienie zasługuje piękna gitara akustyczna, a dalsze rozwinięcie przywodzi na myśl dokonania Steve’a Howe’go, zaś budowa utworu nieco przypomina kompozycje Yes. Ten ponad ośmiominutowy utwór jest dla mnie bodaj najciekawszym momentem albumu. Z kolejnych kompozycji na wyróżnienie zasługuje nieco tajemniczy „Funerals”. Początek jest łagodny i bardzo nastrojowy. Później przychodzą zmiany tempa, ale całość pozostaje w bardzo uroczystym, niemal pompatycznym klimacie. Piękna, nostalgiczna gitara oraz klawisze przypominające Hammonda. Całość przypomina podróż z wieloma smaczkami i nastrojami. Kolejny utwór „Don’t Lose Your Spirit”, nieco podobny, jednak również w znacznie szybszym tempie. Całość kończy niedługa ballada „Life is Like the Weather”, zawierająca w sobie pierwiastki world music. Nad całą płytą unosi się niezmiennie brzmienie gitary Steve’a Howe’go. Kto do tej pory nie zetknął się z tym zespołem – zdecydowanie polecam, nie tylko ten album. Dziś więcej miejsca poświęciłem ostatniej płycie, jednak pozostałe są równie godne uwagi. Należy żałować, iż ich muzyka w naszym kraju jest tak mało znana. Można odszukać zespół w popularnym serwisie YouTube, warto podpatrzeć jak wspólnie grają w studio, jednak to nie daje pełnego obrazu. Płyty zdobyć niełatwo, ale warto spróbować.
Krzysztof Wieczorek