Powiedzieć, iż panuje w naszym kinie retromania, to nic nie powiedzieć. Kolejni twórcy wyciągają z historii naszego kina, a może raczej ze zbiorowej świadomości, najbardziej lubiane, najchętniej powtarzane, po prostu najukochańsze filmy, by robić z nimi różne rzeczy – remake’ować, sequelować, na nowo adaptować literackie pierwowzory. Jak powinno się to robić, niedawno pokazał Michał Gazda w "Znachorze". Podobne ambicje miał debiutujący w roli reżysera popularny aktor – Artur Żmijewski – zabierając się za prequel "Samych swoich". Niestety, osiągniętemu przez niego efektowi bliżej do tego, co ostatnimi laty uczyniono z innym komediowym klasykiem – z serią "Kogel-mogel".
Ale Żmijewskiemu nie można odebrać ambicji. I to właśnie one go zresztą ostatecznie zgubiły. Na pewno nie można powiedzieć, iż twórcy poszli na łatwiznę, iż interesuje ich jedynie odgrzewanie nostalgii za komediowym klasykiem sprzed wielu lat. "Sami swoi. Początek" ma bowiem całkiem adekwatny tytuł. Brzmi on bowiem jak origin movie jakiegoś marvelowego superbohatera. I tak zaiste jest. Dostajemy bowiem pełnoskalową opowieść nie tyle o kluczowym dla filmu Sylwestra Chęcińskiego konflikcie między znienawidzonymi sąsiadami, ale o – w założeniu – pełnokrwistym bohaterze, Pawlaku, człowieku doświadczonym przez los, który z niejednego pieca jadł i z niejednych opresji wyszedł. Na ekranie, niestety, wypada to równie pokracznie, jak brzmi.
Bo idąc na prequel "Samych swoich" – jeżeli już w ogóle zaakceptujemy absurdalność tego pomysłu – raczej nie oczekujemy dwugodzinnej rekonstrukcji niemal całego życia Pawlaka aż do momentu, gdy z towarowego pociągu wiozącego repatriantów na ziemie odzyskane nie dojrzy on znajomych krów Kargulów. jeżeli jest w tym w ogóle coś interesującego (a – uprzedzając fakty – należy od razu stwierdzić, iż nie ma), to raczej chcielibyśmy obejrzeć film odpowiadający strukturze dzieła Chęcińskiego, czyli, po prostu, opowieść o tym, jak to ci Pawlakowie i Kargulowie nie znosili się i godzili zanim ruszyli na zachód. Gdy myślimy o oryginalnych "Samych swoich", gdy mówimy ich dialogami, gdy zasiadamy kolejny raz przed telewizorami, to najchętniej wracamy wciąż do tych samym – najśmieszniejszych – momentów i ponownie odrabiamy lekcję, iż "zgoda buduje, a niezgoda rujnuje". Idąc zatem na "Początek" wolałbym otrzymać taki ukryty remake, gdzie może gagi będą nieco inne, ale zasada rządzącą serią pozostanie ta sama.
Tymczasem Żmijewski potraktował swoją misję niezwykle serio – zbyt serio. I zamiast eksploatacji sprawdzonej formuły otrzymaliśmy coś całkiem innego, znacznie bardziej złożonego, nadmiernie rozbudowanego. No bo czego tu nie ma. Zaczyna się od dzieciństwa, gdy starszy brat Kaźmirza rani kosą zaprzysięgłego wroga Kargula i musi w te pędy wyjeżdżać do Stanów Zjednoczonych. To jeszcze ma sens, bo to nawiązanie do filmu Chęcińskiego. Ale potem Pawlak ugania się na panną (i jej koniem), tylko po to, by wyjść ostatecznie za inną pannę (która ma dwa konie), potem przychodzą bolszewicy (na koniach), Piłsudski (wiadomo – na Kasztance) i Niemcy (ci akurat zmotoryzowani), a zaraz za nimi Rosjanie (a to różnie). Konie więc galopują, koła historii się mielą, a Pawlak jest niemal w jej centrum. Jest w tej opowieści i melodramat, i obyczajówka, ale także na przykład kino wojenne, okupacyjne, a choćby holocaustowe. Wątków tyle, iż obdzielić by można było kilka filmów, tyle iż jeżeli wrzucamy je do jednego dzieła, to musi z tego wyjść, no cóż, kogel-mogel. A najbardziej zaskakujące jest być może to, iż miejsca zabrakło jedynie dla… komedii. I dla tego, co w "Samych swoich" było najciekawsze – konfliktu znienawidzonych ludzi, którzy bez siebie żyć nie potrafią.
Żeby oddać konceptowi Żmijewskiego sprawiedliwość, to trzeba powiedzieć, że, rzecz jasna, wątki komediowe się pojawiają, podobnie zresztą jak konflikt Kargula z Pawlakiem. Tyle iż gdzieś na marginesie fabuły, bez większego wpływu na rozwój akcji. Poza tym zarówno humor, jak i sąsiedzka przepychanka wypadają jeszcze słabiej niż pozostałe, pozbawione werwy i oryginalności wątki. Żarty głównie sprowadzają się do tego, iż wysoki Kargul nieustannie wyzywa Pawlaka od "konusów". U Chęcińskiego ten tekst pojawia się bodaj raz – za to celnie. Żmijewski natomiast strzela nim w co drugiej scenie, nie trafiając w moje poczucie humoru ani razu. Inne źródło dowcipu to "zabawny", zabużański sposób mówienia Kaźmirza i liczne, znane z oryginału, powiedzonka. Odgrywający rolę Pawlaka Adam Bobik łamie więc swój język i wykrzywia w każdą stronę, by jak najwierniej naśladować charakterystyczny styl aktorskiej mowy Wacława Kowalskiego. Trzeba mu oddać, iż tę trudną sztukę opanował do perfekcji – tak dobrze, iż brzmi aż karykaturalnie. Bo jego sposób mówienia staje się ważniejszy od tego, co ma do powiedzenia. Zresztą do powiedzenia nie ma niczego szczególnie interesującego – jego kwestie są bowiem często sprowadzane do mielenia wciąż tych samych kultowych powiedzonek. Różnie odmienianą "denerwację" mamy na przykład w co drugim zdaniu.
Wracając do samej idei powstania "Samych swoich. Początku". Trudno orzec, jaki jest cel tego projektu, prócz koniunkturalnego, bo na pewno nie taki, by sprawdzić, jak głosi plakat, "kto zaczął". Bo – po pierwsze – jakie to ma znaczenia, a po drugie – i ważniejsze – wgląd w to oferuje już sam oryginał. Główna część akcji rozgrywa się przecież w retrospekcjach, które niekiedy sięgają aż do okresu kresowego – i pokazują dokładnie tyle, ile wystarczy, by cała historia miała sens. A uzupełnianie jej niestworzonymi historiami z okresu okupacji czy dzieciństwa Pawlaka i Kargula nie wnosi absolutnie niczego. Ani nie rzuca nowego światła na bohaterów, ani nie komplikuje głównego konfliktu, i – co najgorsze – zupełnie nie bawi.
Ale Żmijewskiemu nie można odebrać ambicji. I to właśnie one go zresztą ostatecznie zgubiły. Na pewno nie można powiedzieć, iż twórcy poszli na łatwiznę, iż interesuje ich jedynie odgrzewanie nostalgii za komediowym klasykiem sprzed wielu lat. "Sami swoi. Początek" ma bowiem całkiem adekwatny tytuł. Brzmi on bowiem jak origin movie jakiegoś marvelowego superbohatera. I tak zaiste jest. Dostajemy bowiem pełnoskalową opowieść nie tyle o kluczowym dla filmu Sylwestra Chęcińskiego konflikcie między znienawidzonymi sąsiadami, ale o – w założeniu – pełnokrwistym bohaterze, Pawlaku, człowieku doświadczonym przez los, który z niejednego pieca jadł i z niejednych opresji wyszedł. Na ekranie, niestety, wypada to równie pokracznie, jak brzmi.
Bo idąc na prequel "Samych swoich" – jeżeli już w ogóle zaakceptujemy absurdalność tego pomysłu – raczej nie oczekujemy dwugodzinnej rekonstrukcji niemal całego życia Pawlaka aż do momentu, gdy z towarowego pociągu wiozącego repatriantów na ziemie odzyskane nie dojrzy on znajomych krów Kargulów. jeżeli jest w tym w ogóle coś interesującego (a – uprzedzając fakty – należy od razu stwierdzić, iż nie ma), to raczej chcielibyśmy obejrzeć film odpowiadający strukturze dzieła Chęcińskiego, czyli, po prostu, opowieść o tym, jak to ci Pawlakowie i Kargulowie nie znosili się i godzili zanim ruszyli na zachód. Gdy myślimy o oryginalnych "Samych swoich", gdy mówimy ich dialogami, gdy zasiadamy kolejny raz przed telewizorami, to najchętniej wracamy wciąż do tych samym – najśmieszniejszych – momentów i ponownie odrabiamy lekcję, iż "zgoda buduje, a niezgoda rujnuje". Idąc zatem na "Początek" wolałbym otrzymać taki ukryty remake, gdzie może gagi będą nieco inne, ale zasada rządzącą serią pozostanie ta sama.
Tymczasem Żmijewski potraktował swoją misję niezwykle serio – zbyt serio. I zamiast eksploatacji sprawdzonej formuły otrzymaliśmy coś całkiem innego, znacznie bardziej złożonego, nadmiernie rozbudowanego. No bo czego tu nie ma. Zaczyna się od dzieciństwa, gdy starszy brat Kaźmirza rani kosą zaprzysięgłego wroga Kargula i musi w te pędy wyjeżdżać do Stanów Zjednoczonych. To jeszcze ma sens, bo to nawiązanie do filmu Chęcińskiego. Ale potem Pawlak ugania się na panną (i jej koniem), tylko po to, by wyjść ostatecznie za inną pannę (która ma dwa konie), potem przychodzą bolszewicy (na koniach), Piłsudski (wiadomo – na Kasztance) i Niemcy (ci akurat zmotoryzowani), a zaraz za nimi Rosjanie (a to różnie). Konie więc galopują, koła historii się mielą, a Pawlak jest niemal w jej centrum. Jest w tej opowieści i melodramat, i obyczajówka, ale także na przykład kino wojenne, okupacyjne, a choćby holocaustowe. Wątków tyle, iż obdzielić by można było kilka filmów, tyle iż jeżeli wrzucamy je do jednego dzieła, to musi z tego wyjść, no cóż, kogel-mogel. A najbardziej zaskakujące jest być może to, iż miejsca zabrakło jedynie dla… komedii. I dla tego, co w "Samych swoich" było najciekawsze – konfliktu znienawidzonych ludzi, którzy bez siebie żyć nie potrafią.
Żeby oddać konceptowi Żmijewskiego sprawiedliwość, to trzeba powiedzieć, że, rzecz jasna, wątki komediowe się pojawiają, podobnie zresztą jak konflikt Kargula z Pawlakiem. Tyle iż gdzieś na marginesie fabuły, bez większego wpływu na rozwój akcji. Poza tym zarówno humor, jak i sąsiedzka przepychanka wypadają jeszcze słabiej niż pozostałe, pozbawione werwy i oryginalności wątki. Żarty głównie sprowadzają się do tego, iż wysoki Kargul nieustannie wyzywa Pawlaka od "konusów". U Chęcińskiego ten tekst pojawia się bodaj raz – za to celnie. Żmijewski natomiast strzela nim w co drugiej scenie, nie trafiając w moje poczucie humoru ani razu. Inne źródło dowcipu to "zabawny", zabużański sposób mówienia Kaźmirza i liczne, znane z oryginału, powiedzonka. Odgrywający rolę Pawlaka Adam Bobik łamie więc swój język i wykrzywia w każdą stronę, by jak najwierniej naśladować charakterystyczny styl aktorskiej mowy Wacława Kowalskiego. Trzeba mu oddać, iż tę trudną sztukę opanował do perfekcji – tak dobrze, iż brzmi aż karykaturalnie. Bo jego sposób mówienia staje się ważniejszy od tego, co ma do powiedzenia. Zresztą do powiedzenia nie ma niczego szczególnie interesującego – jego kwestie są bowiem często sprowadzane do mielenia wciąż tych samych kultowych powiedzonek. Różnie odmienianą "denerwację" mamy na przykład w co drugim zdaniu.
Wracając do samej idei powstania "Samych swoich. Początku". Trudno orzec, jaki jest cel tego projektu, prócz koniunkturalnego, bo na pewno nie taki, by sprawdzić, jak głosi plakat, "kto zaczął". Bo – po pierwsze – jakie to ma znaczenia, a po drugie – i ważniejsze – wgląd w to oferuje już sam oryginał. Główna część akcji rozgrywa się przecież w retrospekcjach, które niekiedy sięgają aż do okresu kresowego – i pokazują dokładnie tyle, ile wystarczy, by cała historia miała sens. A uzupełnianie jej niestworzonymi historiami z okresu okupacji czy dzieciństwa Pawlaka i Kargula nie wnosi absolutnie niczego. Ani nie rzuca nowego światła na bohaterów, ani nie komplikuje głównego konfliktu, i – co najgorsze – zupełnie nie bawi.