Trzy kobiety biorą udział w parafialnym konkursie talentów, aby wybrać się na pielgrzymkę do sanktuarium w Lourdes. Brzmi zachęcająco? Nie powiem, nie jest to opis filmu, który momentalnie sprawi, iż pomyślimy: muszę to zobaczyć. A jednak po zawędrowaniu na salę kinową jestem całkiem zadowolona propozycją odróżniającą się od ostatnich premier. Mowa o filmie Klub Cudownych Kobiet w reżyserii Thaddeusa O’Sullivana.
Klub Cudownych Kobiet – czy też w oryginale The Miracles – teoretycznie kwalifikuje się jako komedia. Powiedziałabym jednak, iż to raczej komediodramat. Jak już wspomniałam, trzy główne bohaterki marzą o wyjeździe do Lourdes, które słynie z cudów. Lily, Eileen i Dolly, tworzące grupę The Miracles, mają swoje indywidualne nadzieje związane z niemal gwarantowanym cudem ze świętego miejsca. Przekonanie, iż należy się on każdej z nich, zbija dopiero spotkanie z Chrissie – przed laty odrzuconą z lokalnej społeczności kobietą, która dołącza do pielgrzymującej grupy.
Dynamika między The Miracles a Chrissie napędza całą fabułę. Chrissie stanowi dla widza solidną zagadkę. Ciągnie się za nią tajemnicza przeszłość, jakaś tragedia z młodości – nie wiadomo jaka, ale doprowadziła ona do wyjazdu kobiety z kraju, porzucenia na zawsze rodziny i przyjaciół oraz wyraźnego zgorzknienia. Powrót Chrissie do społeczności parafialnej jest przyjęty z zaskoczeniem i chłodem. Padające tu i ówdzie komentarze pod jej adresem pochodzą głównie od Eileen oraz Lily. Najmłodsza z grupy Dolly podobnie jak widz nie zna duchów przeszłości, ale ulega panującemu wszędzie uczuciu niepokoju. Z czasem sytuacja się zaognia i na jaw wychodzi, iż kobiety mocno poraniły się wzajemnie w przeszłości, przez co teraz tak desperacko pragną cudu z Lourdes.
Trudno jest przywiązać się do głównych bohaterek. Mają w sobie pewną opryskliwość czy też zmęczenie życiem, które sprawia, iż trudno jest im stuprocentowo kibicować. Mimo to zestawienie tych czterech charakterów wypada bardzo dobrze. Wzajemne relacje w grupie ukazane są bardzo naturalnie, a jednocześnie bez przesady czy podkoloryzowania. Choć nie jest to film oszczędny w środkach, trzeba samemu wyłapać pewne informacje z dialogów i półsłówek. Podobnie refleksja po ostatecznej konfrontacji należy raczej do widza. Jest to cenne ze względu na podjętą tematykę – której celowo tutaj nie przybliżam.
Intrygujące jest też przedstawienie cudu jako celu każdej postaci. Kobiety wybierają się na pielgrzymkę, licząc na cud – wymodlone rozwiązanie problemu, które magicznie pojawi się, kiedy tylko postawią stopę w sanktuarium. Bohaterki mają co prawda swoje indywidualne pragnienia, ale wszystkie krążą wokół tematu zdrowia fizycznego i psychicznego. To nieco infantylne podejście kojarzy się z życzeniem przy spadającej gwieździe i może wydawać się raczej naiwne. Niemniej jednak, wątek rozwija się intrygująco i podejmuje choćby pokazanie religijnej strony postrzegania cudów. Potencjalnie drażliwy temat zostaje dobrze zbalansowany i przywołuje choćby moment uśmiechu na twarzy.
Przede wszystkim jednak, Klub Cudownych Kobiet to historia o uleczeniu starych ran oraz wzajemnym zrozumieniu. Przychodzi mi do głowy słowo „terapeutyczny” – ale to nie do końca to wyrażenie. Film pokazuje, iż choćby największe traumy mogą prowadzić do empatii. Jednocześnie nie jest na szczęście słodki, bezkrytycznie pozytywny, ani nie eliminuje problemów przeszłości. Zostawia widza z poczuciem ciepła i nadzieją. Płynie też z niego mądrość o podejmowaniu wysiłku, a to razem stanowi świetny zestaw.
Premiera kinowa już 20 października.
Obrazek główny: kadr z filmu