Klasyka z Filmawką: „Szpieg, który mnie kochał” (1977)

filmawka.pl 2 tygodni temu

Późna jesień zamierzchłego 2016 roku, piątkowy wieczór. Po przetrząśnięciu się plejadą autobusów przez całe miasto i pół województwa wracam do domu, dziękując TVP Kultura, które znów sięgnęło po swój ukochany zapychacz wolnych slotów w nadawaniu: serię o agencie Jej Królewskiej Mości. Kapcie, pilot i Walter Gotell w roli generała Gogola, siedzący w gabinecie po totalnych remontach Eisensteina. Po dwóch godzinach wiedziałem, jaki jest mój nowy ukochany Bond, a po ośmiu latach i dwóch kolejnych odsłonach 007 moja opinia się nie zmieniła. Czemu pokochałem Szpieg, który mnie kochał?

Na początku lat 70., dekady kryzysu paliwowego, odprężenia i wszechobecnych brązowych tapet, Roger Moore skoczył na głęboką wodę, przejmując pałeczkę po Connerym. Przez pierwsze dwa filmy walczył o utrzymanie się na powierzchni. Choć seria przeżywała lekkie turbulencje pod koniec epoki pierwszego odtwórcy Bonda i niesłusznie zapomnianego Lazenby’ego, Żyj i pozwól umrzeć nie spotkało się ze zbyt ciepłym przyjęciem. Krytycy zarzucali mierną fabułę i niedorośnięcie do pięt Connery’ego. Bond, skacząc po krokodylach, był niebezpiecznie blisko przeskoczenia rekina. Największym osiągnięciem romansu serii z voodoo stało się akceptowalne przekazanie pałeczki kolejnemu odtwórcy roli 007 i jedna z najlepszych bondowskich piosenek, która, dzięki wykorzystaniu w scenie pogrzebu w Shreku 3, stała się dla wielu pierwszym kontaktem ze światem Bonda.

Jego następca, inspirowany trwającym kryzysem energetycznym i szałem na kino kopane Człowiek ze złotym pistoletem, próbował ratować się Christopherem Lee w roli tytułowego antagonisty i akcją rozbitą po połowie Azji. Przez niektórych był uważany za najsłabsze ogniwo serii, stał się ostatnim z czterech wyreżyserowanych przez Guya Hamiltona i poważnie zagroził kontynuacji franczyzy. Dzierży on również niepochlebny tytuł jedynego Bonda, którego nie byłem w stanie zdzierżyć, zasypiając za każdym razem w połowie.

Sytuacja w czasie produkcji nie prezentowała się kolorowo. Kontrakt Moore’a zobowiązywał go do jeszcze jednego filmu, ale resztę ekipy trapiły problemy. Dotychczasowy producent Harry Saltzman odszedł wskutek konfliktu z resztą zespołu, a Albert Broccoli zmagał się z depresją. Trwająca polityka odprężenia wymagała nieco ambitniejszego podejścia do zimnowojennego konfliktu niż „James infiltruje Kreml i po dwóch godzinach romantycznych strzelanin obala komunizm”. Ikona bondowskiej muzyki, John Barry, nie mógł pracować na terenie Zjednoczonego Królestwa ze względu na swą przeprowadzkę z przyczyn podatkowych. Stery przejął od niego Marvin Hamlisch, kompozytor znany z Żądła.

fot. „Szpieg, który mnie kochał” / EON Productions

Rolę Anny Amasowej obsadzono zaledwie kilka dni przed początkiem zdjęć, Richard Kiel mógł nosić metalowe zęby przez niecałą minutę, a scenariusz z konspiracją terrorystycznej międzynarodówki przeciw SPECTRE trzeba było przepisać od zera wskutek „bycia zbyt politycznym”. Roger przy kręceniu nabawił się półpaśca i zarwał noc całej ekipie, uruchamiając dla żartów alarm przeciwpożarowy. Scenę skoku ze spadochronem ujęła w całości zaledwie jedna kamera, ekipa struła się nieświeżymi krabami na czterdziestych dziewiątych urodzinach Moore’a w Egipcie… Nie był to poziom chaosu przy kręceniu Czasu Apokalipsy, ale z pewnością nie było łatwo. Premiera odbyła się 7 lipca 1977 roku: cztery siódemki w dacie można zinterpretować jako niezamierzaną prośbę o łut szczęścia, który ocaliłby serię.

Wtedy trzęsące się kubki z bawarką wstrząsnęły całą franczyzą (bez zmieszania).

Szpieg wziął sale kinowe szturmem, zajmując siódme miejsce pod względem box office w USA kwotą ponad 46 mln dolarów (wliczając inflację, dziś byłoby to niecałe 700 mln) i przebijając dwukrotnie Człowieka ze złotym pistoletem. Mógł osiągnąć jeszcze większy sukces, ale w tym samym czasie premierę miały dwa filary Kina Nowej Przygody: Gwiezdne wojny oraz Bliskie spotkania trzeciego stopnia. Dziesiąty film o 007 spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, a niektóre gazety uznały go za najlepszą część serii (trudno im się dziwić – przyp. aut.). Co takiego zrobił reżyser Lewis Gilbert, iż nie sposób zareagować inaczej niż Oh, James?

Czołówkę znam na pamięć, ale i tak przypominam ją sobie zawsze, gdy Bondy wracają do oferty jednego z serwisów streamingowych. Pozytywka z subtelnością czołgu puszcza do nas oczko, James rzuca żarcikami z podtekstem, a śmietankę bezczelności spija Union Jack na spadochronie, rozwijającym się przy akompaniamencie pierwszych nut Nobody Does It Better, które zasłużenie okupuje podia w zestawieniach najlepszych bondowskich piosenek (cały soundtrack poległ w boju o Oscara z Gwiezdnymi wojnami). Wyczyn kaskaderski, w którym w agenta wcielił się Rick Sylvester, przy koszcie pół miliona dolarów stał się jednym z najdroższych stuntów w dotychczasowej historii kina. Było warto: scena zebrała owacje na stojąco na premierze, a na innym seansie poderwała na nogi samego Karola, wówczas księcia Walii. W rankingu najlepszych scen skok zdobył drugie miejsce tuż po laserowym łożu tortur z Goldfingera.

fot. „Szpieg, który mnie kochał” / EON Productions

Nie ma Bonda bez jego dziewczyny. Barbara Bach z początku została zaprezentowana Broccolemu przez Michaela G. Wilsona z prośbą o znalezienie dla niej pobocznej rólki. Mimo niedużego doświadczenia aktorskiego, Bach podbiła serca ekipy naturalnością i pasującą do bezwzględnej Rosjanki urodą, przez co zaproponowano jej rolę major Anyi Amasowej, agentki XXX radzieckiego wywiadu. Bach przeżywa wraz z Moorem typowy do bólu wątek enemies to lovers (choć pro forma należy dodać między tym sojuszników). Wywiadowczyni zmuszona jest współpracować z ikoną imperializmu, nie wiedząc, iż to James zabił jej narzeczonego. Kilkanaście scen wzajemnych gróźb, flirtów, wspólnych strzelanin, poznawania sekretów i papierosów później, James i Anya trafiają na luksusową szalupę. Major ma wolną rękę i może pomścić narzeczonego, ale osobowość dziewczyny Bonda wynalazła Sophie Marceaux w Świat to za mało. W zamian dostajemy drugi najbardziej żenujący one-liner w historii o podtrzymywaniu brytyjskiego interesu i zasunięte zasłony. Orkiestralne Nobody Does It Better, napisy, ojciec ociera łzę wzruszenia przed telewizorem.

Jeśli dziewczyna Bonda siedzi u jego boku, z pewnością jest to fotel pasażera. Wspaniały Lotus Esprit posłużył jako łódź podwodna u wybrzeży Sardynii. Film wywołał takie zainteresowanie modelem, iż czas oczekiwania sięgnął trzech lat, a sam Lotus trafił na drugie miejsce listy najlepszych samochodów agenta Jej Królewskiej Mości. Jeden z trzech pojazdów wykorzystanych w filmie został zakupiony przez Elona Muska, czyli przeciwnika Jamesa na miarę naszych możliwości.

Każdy szanujący się bondowski szwarccharakter musi mieć pomocnika, a Richard Kiel w roli Buźki przerósł Curta Jungersa jako Karla Stromberga. 217 centymetrów wzrostu (połączone z lękiem wysokości!), potężna budowa i brak partii mówionych wystarczyłyby do stworzenia interesującej postaci. Albert Broccoli postanowił pójść o krok dalej, inspirując się Horowitzem z powieści Fleminga, którą z filmem łączył poza tym jedynie tytuł. Stalowe zęby, choć celem ochrony aktora spiłowane, zapewniły mu niepokojący uśmiech, a samemu Buźce nadludzką siłę (choć mocno naciągniętą) i miejsce w gronie najbardziej rozpoznawalnych postaci ze świata 007. Po pokazach testowych widzowie pokochali go miłością szczerą i czystą, przez co szybka zmiana scenariusza ocaliła go przed śmiercią i pozwoliła wrócić w Moonrakerze.

fot. „Szpieg, który mnie kochał” / EON Productions

Głównym źródłem uroku Szpiega, który mnie kochał pozostaje jazda po bandzie i naginanie schematów do stopnia, w którym graniczą z campem. Baza szwarccharakteru, miast zajmować tropikalną wysepkę, wynurza się z morza, jego milczący pomagier zamiast śmiercionośnego melonika zabija stalowymi zębami, a promień lasera zastępuje basen z rekinami (choć to lepiej wyszło Licencji na zabijanie). Siedziba egipskiej komórki MI6 z zabójczą sziszą kryje się w podziemiach świątyni. choćby warstwa muzyczna puszcza oczko do widza: radziecka pozytywka gra motyw Lary z Doktora Żywago (co notabene jest błędem historycznym, dzieło Leana miało rosyjską premierę w 1994 roku), a przebijaniu się przez Saharę towarzyszy motyw z Lawrence’a z Arabii dodany przez kogoś żartem. Nie sposób nie wspomnieć o klasycznym tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego, którego kunszt w tłumaczeniu bondowskich one-linerów na wywołujące śmiech i zgrzytanie zębów teksty dorównuje talentowi malarskiemu ojca.

Cóż mamy oprócz tego? Ogromną dawkę marynarki wojennej (James znów w mundurze komandora!), która zaspokoją tkwiącą głęboko w nas potrzebę oglądania okrętów podwodnych. Piękne widoki w Bondzie to warunek sine qua non, ale Sardynia, Egipt i śniegi Kanady szczególnie zapisują się w pamięci. Agent 007 walczy z rekinami (zarówno morskimi, jak i kapitalizmu), ratuje świat przed wojną jądrową i uwodzi śmietankę radzieckiego wywiadu. Erotyczna czołówka, którą najlepiej podsumował Alan Partridge, rzucone mimochodem prawdziwe imię M, bijatyka w pociągu, nonsensowne gadżety Q, Stanley Kubrick pomagający przy oświetleniu sceny 007 Stage: czego chcieć więcej?

Mimo wszystko dziesiąta część serii nie jest filmem idealnym. Po fenomenalnej czołówce akcja łapie zadyszkę, a boleśnie przedłużony ostatni akt z obowiązkowym pozbyciem się wszystkich złych mógłby wrócić na podest montażysty. Krytycy zarzucali Szpiegowi wtórność i schematyczność, a niektórzy nie byli zachwyceni antagonistą. Znaczna część sądziła, iż główną obroną filmu jest jego radosna bezczelność. Mało kto wiedział, iż stanie się ona podstawową wadą dalszych Moore’owych Bondów aż do przykrego już Zabójczego widoku. James Bond miał jak zawsze powrócić, tym razem w Tylko dla twoich oczu. Powrócił, a jakże, ale przez nieoczekiwany sukces rodem z dalekiej galaktyki w Moonrakerze – a potem aż do Daltona, z wyjątkiem ww. filmu, było tylko głupiej.

Szpieg, który mnie kochał nie jest najlepszą częścią serii – trudno odebrać to ex aequo Goldfingerowi i Casino Royale. Nie znajdzie się w nim powagi Skyfall. Ciężko dorosnąć do jego doceniania, tak jak zdarzyło się mi z W obliczu śmierci. Nie przymrużam przy nim oka z nostalgią niczym przy Goldeneye, od którego zacząłem pół życia temu.

Ale jak można usłyszeć klanga-langa-langa-langa-lang-lang po majestatycznym rozpostarciu się brytyjskiej flagi na spadochronie i nie odwzajemnić uczucia do Szpiega, który mnie kochał?

Korekta: Krzysztof Kurdziej
Idź do oryginalnego materiału