Klasyka z Filmawką: „Superman” (1978)

filmawka.pl 3 godzin temu

Już za kilka miesięcy James Gunn podejmie niezwykle trudną próbę odbudowania zaufania kinomanów na całym świecie. Chociaż animowane Creature Commandos okazało się sukcesem, nowe filmowe uniwersum DC Comics rozrusza dopiero nadchodzący Superman z Davidem Corenswetem w roli głównej. Stawka jest jednak wysoka nie tylko przez wściekłych fanów poprzedniego stanu rzeczy koordynowanego przez Zacka Snydera. W zbiorowej świadomości widzów Człowiek ze stali musi ponownie stać się interesujący, a idea bycia bohaterem kusząca. Na szczęście Gunn ma z czego czerpać inspiracje, choćby gdyby nie odrabiał szeroko zakrojonej pracy domowej, jak miewa w zwyczaju. W końcu czym byłby wielki projekt szefa DC Studios, konkurencyjne Marvel Cinematic Universe czy adekwatnie jakikolwiek film superbohaterski bez kogoś, kto przetrze szlak? Filmu, który ustanowi standard historii herosów o nadludzkich mocach i ludzkich problemach. Dzieła, za pomocą którego uwierzymy, iż człowiek potrafi latać. W dzisiejszej Klasyce z Filmawką postaram się opowiedzieć, dlaczego Superman Richarda Donnera jest jednym z najważniejszych filmów w historii kina i dlaczego nie zamierzam wycofać tych słów.

Choć najsłynniejszy superbohater amerykańskiego komiksu zadebiutował już w 1938 roku, jedynymi filmowymi adaptacjami jego przygód były dwa kinowe seriale z Kirkiem Alynem z lat 1948 i 1950 oraz trwający mniej niż godzinę Superman and the Mole Men (1951). Po upływie ponad trzech dekad od premiery pierwszego zeszytu Action Comics, pomysł na pełnometrażową adaptację przygód Supermana zaczął dojrzewać w głowie młodego Ilya Salkinda. Przedstawił projekt swoim przyszłym współpracownikom jako: „facet, który potrafi latać i robić inne cuda. Jest dobry, ma strasznych przeciwników i dzieją się różne fantastyczne rzeczy”. Chociaż oczywiście brzmi to jak murowany hit, trzeba było długich namów pod adresem swojego ojca Alexandra oraz jego biznesowego partnera Pierre’a Spenglera, aby całej trójce udało się nabyć prawa do adaptacji. Do imponującej historii potrzebny jest jednak ktoś o równie imponującym dorobku. Jednym z kandydatów do napisania scenariusza był laureat nagrody Hugo, pisarz science fiction Alfred Bester. Alexander uznał jednak, iż nie jest on dość znany, więc należy sięgnąć po pomoc kogoś większego kalibru. Wybór padł na samego Mario Puzo, który dopiero co odebrał Oscara za Najlepszy scenariusz adaptowany powstały na kanwie literackiego Ojca chrzestnego. Za pierwszą wersję scenariusza pisarz otrzymał już 600 tysięcy dolarów, więc należało jeszcze znaleźć odpowiednio prestiżowego kandydata na stanowisko reżysera. A tych się przewinęło bez liku: Sam Pekinpah, William Friedkin, Francis Ford Coppola, Peter Yates czy George Lucas. Ilya marzył, aby angaż przypadł Stevenowi Spielbergowi, jednak ten był zbyt zajęty skokiem w dal z sukcesu Szczęk do pracy nad kultowymi Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia. Salkind musiał zadowolić się Guyem Hamiltonem, którego publiczność miała okazję poznać jako reżysera dwóch (a ostatecznie czterech) filmów o przygodach Jamesa Bonda. Jednak na skutek szeregu problemów finansowych oraz statusu emigranta finansowego (zdjęcia miały pierwotnie być realizowane we włoskim studiu Cinecittà) Hamilton opuścił projekt. Na kogo padło ostatecznie? Richarda Donnera, czyli świeżo upieczonego twórcę Omenu, pod którego wielkim wrażeniem byli wszyscy producenci. Ten jednak nie zamierzał trzymać się liczącego ponad 400 stron scenariusza Puzo, który uznał za zbyt campowy, choćby jak na film o Supermanie. Tekst nie został co prawda nazwany złym, ale bez wątpienia był za długi. Pracę wykonano od początku, a jak twierdzi Tom Mankiewicz, poproszony o przepisanie całości: „ostatecznie nie zostało użyte ani jedno słowo z oryginalnego scenariusza”.

Nikogo nie zdziwi fakt, iż ambitny projekt filmowy zamierzano zrealizować przy wsparciu znanych i zdolnych aktorów. O drugim planie powiemy sobie za chwilę, ponieważ głównym bohaterem całego zajścia musi być Superman. A co niemniej ważne, musi on iść w parze ze swoim reporterskim alter ego, Clarkiem Kentem. Człowiek ze stali i ciamajdowaty pismak w jednym. Kto miałby podołać? Aby wymienić tylko garstkę: Paul Newman, Burt Reynolds, Robert Redford, Christopher Walken, Charles Bronson, Warren Beatty czy Sylvester Stallone. Każdy z panów odmówił jednak z najróżniejszych przyczyn. Ten był zbyt sławny, tamten czuł się głupio w kostiumie, a innemu zaproponowali za małą sumę. Jednak gdy Richard Donner przejął stery, zaczął coraz silniej naciskać na producentów, aby sięgnęli po nieznanego szerzej aktora. Spośród ponad 200 młodzików wyróżnił się tylko jeden z nich – Christopher Reeve. Pierwotnie uznany za zbyt młodego i szczupłego, aktor na drugim castingu pojawił się w dużym, wełnianym, niebieskim swetrze, mającym optycznie powiększać jego wymiary. Producentów ujęła dojrzałość i spokój bijące z jego oblicza, jednak dopiero założenie charakterystycznych okularów ukazało im nowego Clarka Kenta. Zatem, Superman obsadzony! W ramach przygotowania Reeve’owi zaproponowano noszenie wypchanego stroju, mającego pozorować większą muskulaturę. Oddany swemu rzemiosłu aktor stanowczo odmówił, deklarując przybranie na masie mięśniowej w sposób naturalny. Pod czujnym okiem Davida Prowse’a (którego znacie z roli Dartha Vadera) zyskał dodatkowe 11 kilo, znacznie lepiej wypełniając swój błękitno-czerwony strój. Teraz obie strony Człowieka Jutra powinny zostać zaprezentowane jak należy. Ale droga od prostego chłopaka z Kansas do ikony popkultury pozostało długa, więc przyjrzyjmy się fabule.

„Superman” / materiały prasowe Warner Bros.

Mogliście już gdzieś słyszeć tę historię, ale planeta Krypton chyli się ku upadkowi. Jednak zanim całą cywilizację trafi szlag, Jor-El (Marlon Brando) i Lara (Susannah York) postanawiają ocalić swojego nowonarodzonego syna Kal-Ela. Wystrzeliwują go w przestrzeń kosmiczną w nadziei, iż chłopiec trafi w bezpieczne miejsce. Szczęśliwie udaje mu się wylądować na farmie państwa Kentów (Glenn Ford i Phyllis Thaxter), którzy adoptują brzdąca, nadając mu imię Clark. Z biegiem czasu u chłopca zaczynają objawiać się wyjątkowe zdolności. Niedługo po śmierci ojca Klark odnajduje w swojej kapsule tajemniczy zielony kryształ, który każe mu (mniej więcej telepatycznie) wsiąść do pojazdu i udać się na Arktykę. Tam, w tajemniczej Fortecy Samotności, dowiaduje się o swoim pozaziemskim dziedzictwie i sposobach na rozwinięcie swoich mocy.

W ciągu 12 lat młody Kal-El panuje nad swoimi zdolnościami niemal w pełni, ale zapisana w Fortecy holograficzna projekcja jego ojca stanowczo przestrzega go przed wpływaniem za ich pomocą na losy Ziemi. Uwaga, nie uda się! Wszystko przez to, iż niedługo po końcu swojej zmiany w gazecie Daily Planet Clark jest świadkiem awarii śmigłowca. Udaje mu się uratować nie tylko przypadkowych przechodniów, ale także swoją współpracowniczkę – Lois Lane (Margot Kidder). Wydarzenie generuje ogromne zainteresowanie publiki i mediów, a prasa tajemniczego wybawcę określa nowym tytułem – Superman. Oczywiście musi znaleźć się ktoś, komu obecny stan rzeczy nie pasuje i uznaje za stosowne wyeliminowanie faceta w pelerynie. A adekwatnie czemu? Ponieważ nikczemny Lex Luthor (Gene Hackman) zamierza dzięki rakiet przechwyconych od amerykańskiej Armii ostrzelać zachodnie wybrzeże, zmienić linię brzegową Stanów Zjednoczonych i uczynić posiadane przez siebie pustynne tereny bardziej żyznymi oraz atrakcyjnymi dla inwestorów. Wiecie, standardowa procedura. Przypomnę tylko, iż to oryginalny scenariusz został uznany za zbyt campowy! Plan Luthora oczywiście nie udaje się do końca, ponieważ Superman uwalnia się od wpływu Kryptonitu i zamierza przechwycić wystrzelone pociski. Jednak tutaj, zamiast jednoznacznego tryumfu, scenarzyści postanowili postawić Supermana przed niezwykle trudnym wyborem.

Choć absurdalny, plan Luthora przynosi realne konsekwencje. Pociski zostały wystrzelone jednocześnie, przez co choćby przekraczający barierę dźwięku bohater nie będzie w stanie przechwycić wszystkich ładunków. Co oznacza to w praktyce? Superman ma szansę uratować albo grupę przypadkowych obywateli, albo ukochaną Lois Lane. W przypadku krytyki naszej tytułowej postaci, regularnie pojawia się argument o zbyt dużych umiejętnościach Kal-Ela. Jak ktoś, kto dosłownie potrafi przeskoczyć wieżowiec, latać, strzelać laserami z oczu i odbijać pociski, może być punktem odniesienia dla odbiorcy? Paradoksalnie właśnie te zdolności ugruntowują Clarka Kenta jako człowieka. Istota o niemal boskich umiejętnościach obrała sobie za punkt honoru pomaganie ludziom w potrzebie, bez względu na wszystko. Choćby byli na drugim końcu świata, Superman postara się przylecieć i ocalić niewinnych. Niestety, choćby pędząc szybciej niż wystrzelony pocisk, nie może być we wszystkich miejscach naraz. To ostateczne ograniczenie dla kogoś, kto chciałby ocalić każde z istnień. Jak w fantastycznym komiksie Up in the Sky Toma Kinga ujął to z resztą sam zainteresowany, zapytany przez małą dziewczynkę, czy może uratować wszystkich – „Nie wiem. Ale postaram się”.

„Superman” / materiały prasowe Warner Bros.

Tym razem jednak nie udaje się. Ukochana głównego bohatera ginie, a Christopher Reeve daje miniaturowy pokaz swoich aktorskich umiejętności, wydobywając z siebie jeden z najbardziej druzgocących krzyków rozpaczy w historii kina. Pokonany emocjonalnie Superman wzbija się w niebo, gotów opuścić tę planetę, ale pośród chmur rozlegają nagle znajome głosy. Jor-El przypomina synowi o jego potędze i nieingerowaniu w losy ludzkości. Jednak ważniejszy jest głos sumienia pod postacią Papy Kenta, który wpoił wychowankowi zgoła inne wartości. Nie godzi się, aby w swoim pierwszym filmie kinowym Supermanowi się nie udało, dlatego w imię happy endu ukazane zostają nam niewidziane wcześniej na kartach komiksu moce bohatera. Wbrew słowom swojego biologicznego ojca, Clark postanawia radykalnie zmienić bieg ziemskiej historii. Rozpędzając się do niewyobrażalnej prędkości, zaczyna okrążać planetę, która hamuje, aby ostatecznie zacząć obracać się w drugą stronę. Jak pamiętacie prawdopodobnie z lekcji fizyki, w ten właśnie sposób można bezpośrednio cofnąć czas. Gdy Superman przesuwa się już odpowiednio daleko do tyłu na osi czasu, zawalone budynki scalają się, a Lois Lane wraca do żywych i wszyscy mogą odetchnąć z ulgą. Miłość potrafi łamać choćby restrykcyjne prawa fizyki, co stwierdzono naukowo na długo przed premierą filmu Interstellar.

Jednak czymże byłby tryumf głównego bohatera, gdyby nie inicjatorem całego ambarasu? Należy przy tym wspomnieć o dwóch postaciach. Zarówno Jor-El jak i Lex Luthor wystrzelili w przestrzeń rakietę, która przeznaczona była dla Supermana, prawda? O klasie aktorskiej Marlona Brando nie trzeba przypominać chyba żadnemu kinomanowi, ale o jego specyficznych wymaganiach wobec podejmowanych ról już wypada. Po pierwsze pierwotna wizja postaci Kryptończyka miała nie wymagać jego fizycznej obecności. Brando zamierzał przemawiać do swojego filmowego syna pod postacią… zielonej walizki albo bajgla. Z nie do końca określonych przyczyn pomysł uznano za skrajnie niewłaściwy i po dłuższych namowach maestro zgodził się zaprezentować na ekranie w całej swojej okazałości. Pod kilkoma warunkami rzecz jasna. Po drugie przez napięty grafik aktora wszystkie sceny z udziałem Brando miały powstać w ciągu 12 dni. Na szczęście ten wymóg udało się spełnić. Po drugie nie zamierzał on uczyć się tekstu. Wszystkie kwestie dialogowe odczytywał z kartek przyczepionych do różnych elementów scenografii oraz do pieluchy malutkiego Kal-Ela. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Z resztą i tak nikt z Was się pewnie nie zorientował. Po trzecie kwestia wypłaty. Marlon za samą rolę otrzymał ponad 3,5 miliona dolarów oraz dodatkowo ok. 11% przychodów z całego filmu. To dało niebagatelną sumę 19 milionów. W kwestii pensji zaraz za nim uplasował się drugi inicjator problemów Clarka Kenta, czyli Lex Luthor. Gene Hackman zainkasował za występ 2 miliony zielonych. Sceny z jego udziałem kręcono zaraz po tych z Jor-Elem, gdyż, jak słusznie uznali producenci, „zaraz zatrudnią ich do czegoś większego”. Ciężko nie odnieść wrażenia, iż aktor miał ogromną frajdę z grania jednoznacznie nikczemnej postaci. Słusznie określany jako „najwybitniejszy kryminalista na świecie”, Lex Luthor to złoczyńca żywcem wyjęty ze srebrnej ery komiksów. Ani przez sekundę nie kryje się ze swoimi chciwymi planami podboju planety, a kwestie takie jak opinia publiczna zostawia na drugim planie. Miałem dodać, iż zupełnie inaczej niż polityczny dygnitarz z późniejszych historii obrazkowych, ale jednak dożyliśmy konkretnych czasów, w których politycy wypadają równie groteskowo. Charakterystyczny garnitur, potargana ruda czupryna, cyniczne monologi i absolutny brak współczucia wobec kogokolwiek. Dziś już takich złoczyńców nie robią, prawda? Dobrze, iż chociaż w filmach jest ktoś, kto może ich powstrzymać.

Superman w wykonaniu Christophera Reeve’a to rodzaj bohatera, którego dzisiaj już nie uświadczamy na ekranach. Nie chodzi mi oczywiście o zestaw nadludzkich zdolności, ale nieskrępowaną potrzebę czynienia dobra. Wychowanie, jakie młody Clark otrzymał na farmie Kentów, przełożyło się nie tylko na jego etos pracy dziennikarskiej czy relacje z najbliższymi, ale przede wszystkim ukształtowały go jako superbohatera. Głównym zadaniem Supermana jest pomoc słabszym nie w imię jakiegokolwiek blichtru, władzy czy popularności. Robi to, bo tak trzeba. Bo ludziom potrzebny jest wzór. Potrzebny jest im przyjaciel. A przynajmniej tak ujął to sam Christopher Reeve.

Jest w filmie niewielka, ale kluczowa dla zrozumienia Supermana jako postaci scena. Niedługo po wspomnianej wcześni

„Superman” / materiały prasowe Warner Bros.

ej akcji z helikopterem, Clark wraz z przypadkowym przechodniem oglądają relację telewizyjną z miejsca zdarzenia. Nieznajomy rzuca kąśliwym: „Latający facet, co? Tu już chyba koniec”. Na co Clark odpowiada z uśmiechem: „No nie wiem. Może się pan miło zaskoczyć”. Superman pojawia się w świecie, który nie potrafi zaufać drugiemu człowiekowi, szczególnie, gdy ten jest inny niż my. W takim, który nie potrafi przyjąć lepszej możliwej drogi, bo przecież ludzie nie mogą być dobrzy ot tak, sami z siebie. W świecie, gdzie nie ma miejsca na altruizm w imię wspólnego dobra, bo przecież musi być jakiś ukryty motyw, prawda? Ta niepewność ujawnia się choćby w relacji Supermana i Lois, którzy przecież zawsze są sobie pisani. Gdy po raz pierwszy Ostatni Syn Kryptonu wzbija się do lotu z przyjaciółką w ramionach, ta przerażona obejmuje go za tors, bojąc się tego, co nadejdzie. Nie wiadomo przecież, co planuje potężny humanoid. Choć scena lotu zawsze zapiera dech w piersiach (uważam, iż zestarzała się wyjątkowo godnie i uroczo), nie powinno dziwić, iż za pierwszym razem powoduje lęk. Z czasem jednak Lois nabiera zaufania do wspaniałego nieznajomego, co idealnie obrazuje druga scena lotu. Wtedy bowiem nie trzyma się go już kurczowo, a chwyta go za dłoń. Powoli narastające poczucie bezpieczeństwa i zachwytu panoramą Metropolis z lotu ptaka zachęcają Lois do stopniowego rozluźnienia uchwytu. Kawałek po kawałku ich palce odsuwają się od siebie, aby ostatecznie stykać się wyłącznie opuszkami. I to wystarczy. Bo przecież Superman nigdy nie dopuści, aby Lois stało się cokolwiek złego. By stało się to komukolwiek…

Regularnie wracam do słów Granta Morrisona, który porównał Supermana do realizacji idei Giovanniego Pico della Mirandoli. Jako ludzkość jesteśmy gatunkiem imitatorów. Patrząc na ptaki, wymyślamy samoloty, aby wzbić się w powietrze. Patrząc na ryby, tworzymy łodzie podwodne, aby eksplorować głębiny oceanów. To, co potrafimy sobie wyobrazić, obieramy za cel i aspirujemy do niego. Czemu zatem nie wymyślić postaci, która uosabia sobą najlepsze, czym możemy się stać?

Kluczem do zrozumienia Supermana nie jest postrzeganie go jako istoty boskiej, a jako everymana. Wymarzonej wersji każdego z nas. W końcu ile razy mieliśmy okazję ot tak komuś pomóc? Dobrą decyzją podjętą w pracy, wyręczając w czymś starszą sąsiadkę, wskazując kierunek nieznajomemu turyście albo po prostu wspierając swoich przyjaciół. choćby jeżeli z dzisiejszej perspektywy sama postać oraz film Donnera wydają się nieco archaiczne, świadczy to wyłącznie o tym, jak uniwersalne wartości przekazują. Gdyby nie Superman, nie dostalibyśmy całej plejady późniejszych filmów superbohaterskich, które inspirują kolejnych twórców i widzów. Gdyby nie Superman, komiksowy mit o herosach nie rozwinąłby się w liczącą kilka dekad i kilka tysięcy komiksów medialną hekatombę. Gdyby nie Superman, wiele osób zwyczajnie straciłoby nadzieję. A jeżeli czegoś potrzeba nam współcześnie, to właśnie jej. Gdy w chwili słabości spoglądając w niebo, nie zobaczycie lecącego po nim faceta w pelerynie, pomyślcie o tym, iż sami możecie zostać kimś takim. choćby bez nadludzkich zdolności. Po prostu będąc najlepszą wersją siebie.

korekta: Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału