Pośród całego amalgamatu popularnych i kultowych kreskówek ciężko o bardziej rozpowszechnioną pośród wszystkich pokoleń serię niż przygody psa imieniem Scooby-Doo. Obecny na ekranach telewizorów od 55 lat gadający dog niemiecki okazał się tak wielkim sukcesem studia Hanna-Barbera, iż do dziś pojawiają się kolejne, lepsze i gorsze inkarnacje. Jednak był taki mroczny czas, kiedy publika znudziła się ciągłym tropieniem duchów i potworów okazujących się przebranymi łotrzykami. Po trzydziestu latach od wprowadzenia postaci na ekrany telewizorów należało wreszcie coś zmienić. I o tej zmianie dzisiaj opowiemy w Klasyce z Filmawką, gdzie postaramy się udowodnić, iż Scooby-Doo na Wyspie Zombie to najlepsza filmowa inkarnacja przygód popularnego psa.
Słabnące przychody związane z marką spowodowały na początku lat dziewięćdziesiątych zdjęcie przygód Scooby’ego z niedzielnych programów porannych po raz pierwszy od debiutu. Stagnacja nie trwała jednak długo, dzięki interwencji siły zewnętrznej. W 1991 roku studio Turner Broadcasting w swej potrzebie ciągłego rozwoju i stworzenia kanału telewizyjnego poświęconego wyłącznie kreskówkom wykupiło szereg studiów tworzących animacje, w skład których wchodziło oczywiście Hanna-Barbera. Gdy rok później Cartoon Network oficjalnie wystartowało, wraz z nim pojawiła się nowa fala fanów przygód Scooby’ego. Wyniki oglądalności prezentowały się znakomicie, jednak od lat nie powstawały przecież żadne nowe odcinki, których publika zaczynała coraz silniej łaknąć. Szansa na to pojawiła się w 1996 roku, gdy Turner Broadcasting połączyło siły z Time Warner, co oddawało kreatywną kontrolę nad postacią psiaka w ręce Warner Brothers. I choć pomysł pełnometrażowej animacji pozostał niezmienny od samego początku, wybrano inny sposób jego dystrybucji. Postawiono bowiem na zyskujący coraz większą popularność w latach dziewięćdziesiątych format straight-to-video, czyli wydanie filmu od razu na nośniku fizycznym, bez premiery kinowej. Koordynacją całego projektu jako producent i supervisor zajął się Davis Doi, stały współpracownik mistrza Ralpha Bakshiego i studia Hanna-Barbera. Scenarzystą został Glenn Leopold, związany z marką od 1979 roku autor kilku telewizyjnych filmów o Scoobym. Podobnie sprawa ma się z reżyserem Jimem Stenstrumem, który swoje odciski palców zostawiał na marce już od lat osiemdziesiątych. Panowie znali się już wcześniej – pracowali wspólnie nad nieco zapomnianą dzisiaj serią SWAT Kats oraz przygodami Johnny’ego Questa, przez co owoc ich współpracy zapowiadał się co najmniej spójnie. Zwłaszcza iż Studio Mook, zajmujące się animacją nadchodzącej Wyspy Zombie, odpowiadało za wspomnianą animację o kotach. Czyli sami swoi! A o kotach jeszcze będzie później… O czym ostatecznie jest nowy rozdział sagi o Scoobym?
Tak jak widzowie omawianej kreskówki, drużyna naszych głównych bohaterów znudziła się wysłużonym schematem. Żadna z rozwiązywanych przez nich zagadek nie wiązała się z realnymi siłami nadprzyrodzonymi, a ciągłe chwytanie ludzi w maskach potworów zrobiło się skrajnie nużące. Ekipa podjęła decyzję o pójściu w swoją stronę, a my odnajdujemy ich właśnie na nowych drogach życia. Velma postanowiła otworzyć księgarnię pełną powieści z dreszczykiem, a Kudłaty i Scooby podjęli pracę w służbie celnej, polegającą na przechwytywaniu nielegalnej spożywczej kontrabandy. Daphne i Fred jako jedyni pozostali związani z tropieniem tajemnic, jako gwiazda i operator kolejnych programów telewizyjnych z nazwiskiem Blake w tytule. Jednak i tutaj wkrada się monotonia, którą stara się przełamać Fred, zbierając do kupy całą drużynę. I choć wsiadając ponownie do Wehikułu Tajemnic, wszyscy liczą na powrót dawnej radości, to wciąż ten sam scenariusz. Wszystko może się zmienić, gdy w pięknej Luizjanie ekipa natrafia na młodą Lenę, która opowiada im o nawiedzonej plantacji na Wyspie Widmor (pozwólcie jednak, iż będę trzymał się oryginalnej nazwy – Moonscar). Bohaterowie postanawiają zbadać sprawę, spodziewają się jednak kolejnego rozczarowania w formie finansowej intrygi, kolesia w masce i bazowania na lokalnej legendzie. I to właśnie tutaj cała formuła zaczyna się wreszcie zmieniać. Bo choć przygody Scooby’ego odzyskały utraconą wcześniej popularność, twórcy w Hanna-Barbera doskonale rozumieli, dlaczego doszło do spadku zainteresowania. Przez ponad trzydzieści lat seria nie pozwalała sobie na żaden śmiały eksperyment, co miało się wreszcie zmienić z pojawieniem się kolejnych filmów pełnometrażowych. Pisanie nowego rozdziału w historii marki powinno zawierać w sobie elementy, których widzowie wcześniej nie oglądali. Jak choćby fakt, iż potwór wreszcie okaże się prawdziwy…
Przede wszystkim musimy ustalić, w jakie realia trafiają protagoniści. Na wspomnianej wcześniej wyspie znajduje się piękna rezydencja otoczona plantacją ostrych papryczek. W domu tym mieszka Simone Lenoir, pracodawczyni Leny, która opowiada Brygadzie Detektywów historię krwawego mordu, do jakiego doszło tam przed laty. Piękna wyspa pełniła niegdyś rolę kryjówki piratów, dowodzonych przez złowrogiego kapitan Morgana Moonscar, któremu miejsce zawdzięcza swą nazwę. Niebaczący na żyjących tutaj ludzi zbrodniarz pewnego pamiętnego dnia postanowił zamordować wszystkich jej mieszkańców, aby nikt nie położył chciwych łap na jego skarbach. Pierwszy trop mamy zatem gotowy. prawdopodobnie krzątający się po wyspie przebieraniec sam chciałby odnaleźć skarb piratów i musi przegonić każdego, kto zechce mu przeszkodzić. Podejrzanych mamy co najmniej kilku: Jacques, właściciel promu przewożącego ludzi na wyspę; Ben, ogrodnik w rezydencji Madame Lenoir oraz Scruggs, lokalny rybak pałający nienawiścią do wszelakich turystów. Teoria o duchu piratów nabiera jeszcze więcej sensu, gdy bohaterowie natrafiają na szereg kolejnych trudnych do wyjaśnienia zajść. W tajemniczy sposób na ścianie domostwa pojawia się wydrapany napis „Wynoście się” oraz „Strzeżcie się”. Jak ukazuje nagranie z kamery, ostrzeżenie zostało wykonane osobiście przez ducha Kapitana Moonscara. Ale to pewnie tylko efekt specjalny. Podobnie jak poderwanie Velmy do lotu celem rzekomej demonstracji sił nadprzyrodzonych oraz kolejne obserwacje humanoidalnych widm. Jak jednak okazuje się z czasem, pełzające po wyspie umarlaki nie są efektem ani zgrabnej charakteryzacji, ani animatroniki. W czasie wieczornej eksploracji wyspy Kudłaty wraz ze Scoobym natrafiają na głęboki dół, w którym odnajdują zakopany w ziemi szkielet. Pod wpływem tajemniczej, magicznej prawdopodobnie siły, kościotrup oswobodzony ze swojego ziemnego więzienia powstaje i zaczyna gonić naszych bohaterów. Ale przecież podobne przypadki już się zdarzały, nie ma co panikować. Fred, Daphne i Velma, którzy w czasie poszukiwań przyjaciół natykają się na innego ożywieńca, zaraz pewnie to zweryfikują. Obezwładniony zombiak musi być kolejnym kolesiem w przebraniu, jednak zdjęcie mu maski przychodzi wszystkim z niemałym trudem. Czyniący honory Fred próbując ściągnąć przebranie, snując domysły, kto może znajdować się pod spodem, i niefortunnie urywa delikwentowi głowę… Tak. Fred Jones w animacji dla dzieci oficjalnie zbezcześcił ludzkie zwłoki.
Podstawowe założenia uniwersum Scooby-Doo właśnie uległy całkowitej zmianie. Funkcjonująca od kilku dekad receptura na klasyczną przygodę gadającego psiaka i jego nastoletnich towarzyszy straciła na znaczeniu. Oto bowiem przed naszą Brygadą Detektywów po raz pierwszy pojawiają się prawdziwe potwory. Z mokradeł zaczynają wychodzić kolejne przeklęte ciała topielców, podążające chwiejnym krokiem za protagonistami. Studio Hanna-Barbera było tak pewne siebie i wprowadzonej zmiany, iż każdy zwiastun i materiał promocyjny dotyczący Wyspy Zombie musiał wyraźnie podkreślić ten fakt: tym razem potwory są prawdziwe! Wyraźna zmiana dotyczyła nie tylko ich statusu ontologicznego, ale również samego projektu. Na przestrzeni lat przeróżne monstra i zjawy, z którymi zmagali się bohaterowie serii, nie wykraczały poza pewną dozę straszności. Choć niektóre z nich mogły powodować pewien niepokój swoim designem (chociażby mój ulubiony robot Charlie), zwykle były to dość kolorowe, nieco kiczowate stroje. Tutaj jednak twórcy podeszli do tematu zupełnie serio. Pośród spowitych klimatyczną mgłą mokradeł Luizjany, w wątłym świetle latarni widzimy rachityczne, nadgniłe i cierpiące ciała żywych trupów. Zamiast pastelowej zieleni skóry, jaką zwykle miały przeróżne zombie, ofiary Wyspy Moonscar obleczeni są w szarawy brąz. Bardzo podobny do realnego koloru zepsutego ciała. Poważną atmosferę budują również inne środki stylistyczne. Kwestie oświetlenia zaznaczyłem nieco wyżej, jednak równie istotne jest tutaj kadrowanie. Film pełen jest zbliżeń na ekspresyjne reakcje bohaterów, również kontrastowo oświetlone, przez co całość wyraźnie upodabnia się do klasycznego horroru. Zresztą elegancka, odległa od większego ośrodka miejskiego rezydencja, w której grasują nieczyste siły, to chyba najbardziej podstawowy wyznacznik gatunku. Jednak czy horda umarlaków zamierza po prostu unieszkodliwić naszych protagonistów i odebrać im życie, aby skarb Kapitana Moonscara nie został odnaleziony? Nie do końca. Pośród ożywieńców możemy spostrzec bowiem nie tylko piratów oraz ludzi w strojach z XIX wieku, ale także niegdysiejszych turystów w kolorowych koszulach i z aparatami fotograficznymi zawieszonymi na szyjach. Może zatem Brygada sama zostanie zamieniona w zombie, by klątwa wyspy wciąż pozostała w mocy? Też nie. Na nieszczęście dla protagonistów winowajczynie pozostawały poza kręgiem podejrzeń.
Gdyby samych żywych trupów było tutaj mało, okazuje się, iż prawdziwa siła antagonistyczna pozostało bardziej zaskakująca. W czasie ucieczki przed hordą chodzących zwłok detektywi zostają pojmani przez Lenę i Simone i uwięzieni w tajemniczej jaskini pod rezydencją. Obie kobiety są w trakcie tajemniczego rytuału voodoo, w którym – jak nietrudno się domyślić – zamierzają złożyć w ofierze nie tylko naszą ekipę, ale również Bena. W jakim celu? Okazuje się, iż historia o piratach to wyłącznie część większej całości. Lena i Simone były pośród tłumu ofiar gangu Kapitana Moonscara niemal dwieście lat temu i cudem uszły z życiem. Po co tam przybyły? Aby oddać hołd swemu pogańskiemu, kociemu bożkowi, wraz z pozostałymi pielgrzymami. Mówiłem, iż temat kotów wróci… Kobiety w desperackim geście wzniosły modlitwę o powstrzymanie piratów, a łaskawe bóstwo obdarzyło je w zamian niezwykłą siłą, by zmienione w kocie demony rozszarpały na strzępy wszystkich piratów. Jednak dar okazał się przekleństwem, w myśl którego o każdej pełni księżyca życie musi stracić kolejna osoba. W przeciwnym wypadku obie kobiety same stracą życie. Aby na odosobnioną wyspę przybyła jakakolwiek ofiara, kobiety nawiązały współpracę z kapitanem promu Jacques’em, któremu z zamian za pomoc zaoferowały równie wielką moc. Jak zrywać z fabularną formułą, to po całości! Oczywiście przez cały czas mówimy tutaj o animacji dla dzieci, opartej na popularnej marce, przez co historia nie mogła mieć tragicznego zakończenia. Bohaterom udaje się wytrwać w uścisku potworów aż do końca pełni, przez co cała trójka kocich demonów umiera w niezwykle groteskowy sposób. Najpierw bestie robią się coraz szczuplejsze, gubią futro, a następnie skórę, odsłaniając powykrzywiane szkielety, które w eksplozji zmieniają się w pył. Podobnie dzieje się z całą hordą zombie, jednak – co warto zaznaczyć – znając całą historię wyspy, przestajemy traktować je jako prawdziwe zagrożenie. Większość z nich to przeklęte dusze niewinnych turystów i pielgrzymów, którzy przez lata zmuszeni byli błąkać się po wyspie w nadziei na zerwanie klątwy. Wszystko, co zamierzali zrobić, to przepłoszyć kolejnych turystów z wyspy. choćby ostrzeżenie Kapitana Moonscara zyskuje dzięki temu zupełnie inny wydźwięk, stając się realnym błaganiem o odejście z wyspy. A gdyby zwrotów fabularnych było mało, ogrodnik Ben był tak naprawdę agentem specjalnym, badającym sprawę zaginięć na wyspie!
Czy publika zareagowała na tak przewrotny (jak na realia marki) projekt jakkolwiek entuzjastycznie? To mało powiedziane. W całej historii wytwórni Warner Brothers żaden film wydany bezpośrednio na rynek domowy nie mógł poszczycić się tak drogą kampanią promocyjną jak Scooby-Doo na Wyspie Zombie, która opiewała na 50 milionów dolarów. Pomimo wyższej ceny kasety niż w przypadku większości filmów straight-to-video, najnowsza odsłona przygód Scooby’ego okazała się ogromnym sukcesem finansowym i krytycznym. Niech za tym sukcesem przemówi choćby pojawienie się na przestrzeni kolejnych trzech lat następnych trzech filmów w reżyserii Jima Stenstruma, zrealizowana kilka później nowa odsłona serialu o przygodach tytułowego psa, a także dwa filmy aktorskie. Co jednak najważniejsze, przynajmniej zdaniem Lance’a Falka, to ogromna swoboda twórcza. Lub, by zacytować go wierniej: „to, co się dzieje, kiedy masz adekwatnych ludzi i dajesz im święty spokój”. Ekipa pracująca nad Wyspą nie miała ustalonego deadline’u. Co wydawać się może szokujące, miała po prostu dostarczyć gotowy film, gdy tylko uda się go w całości zrealizować. Niestety, wolność ta była stopniowo ograniczana przy trzech kolejnych projektach, dlatego, choć darzone przeze mnie sympatią, nie doczekają się raczej swojego odcinka Klasyki z Filmawką. Jednak jeżeli szukacie bezpiecznej, ale jednocześnie przewrotnej propozycji na tegoroczne Halloween, wybierzcie się na Wyspę Zombie. A nuż potwory tym razem okażą się prawdziwe…
Korekta: Oliwia Kramek