Klasyka z Filmawką: „RoboCop” (1987) Paula Verhoevena

filmawka.pl 1 tydzień temu

Niedawno obchodzone święta Wielkiej Nocy wzbudziły we mnie refleksję dotyczącą wszelkich filmowych rezurekcji. A biorąc pod uwagę, iż mówimy tutaj o zmartwychwstaniu samego Chrystusa, trudno nie pomyśleć o jednym z najciekawszych filmów science fiction lat 80.. I jeżeli jakimś cudem nie wiecie, co mają ze sobą wspólnego komisarz Alex Murphy oraz Syn Cieśli z Nazaretu, pozwólcie, iż opowiem Wam nieco o arcydziele Paula Verhoevena z 1987 roku.

Nim jednak przejdziemy to tytułowego Supergliny (tak bowiem nazywał się film, pojawiając się na ekranach polskich kin), musimy cofnąć się pamięcią do chwili, gdy powstawał inny film o robotach i gliniarzach. Kiedy w 1981 roku w najlepsze trwała produkcja Łowcy androidów, młody scenarzysta Edward Neumeier poczuł przypływ inspiracji i pod jej wpływem napisał historię o policjancie, który staje się robotem. Trzy lata po napisaniu pierwszej wersji swojego scenariusza poznał Michaela Minera, który również pracował nad podobną historią. Ta, roboczo zatytułowana Super Cop, prezentowała losy policjanta-cyborga, zatem naturalną koleją rzeczy było nawiązanie przez scenarzystów współpracy. Efektem ich trudu był maszynopis, który dał początek opowieści o RoboCopie. Choć scenariusz kupiono dość szybko, bo już w 1985 roku, to wcielenie go w życie nie było tak łatwe. Paul Verhoeven, który ostatecznie podjął się nakręcenia filmu, dwukrotnie odmówił zarządcom studia Orion Pictures, gdyż zwyczajnie… nie zrozumiał jego satyrycznego wydźwięku. Jednak po namowie żony postanowił przyjąć ofertę i uczynić opowieść o moralnym upadku Ameryki swoim drugim filmem zrobionym w Hollywood.

fot. „RoboCop” / Metro-Goldwyn-Meyer

W nie-aż-tak-odległej przyszłości amerykańskie miasto Detroit jest ucieleśnieniem upadku ludzkości. Szerząca się przemoc, fala kradzieży, rozbojów i morderstw, brak poszanowania prawa, a także wszechobecny konsumpcjonizm napędzany przez gigantyczne korporacje. Odłóżmy jednak porównania z obecnym stanem faktycznym na bok i skupmy się na naszym protagoniście. Oficer Alex Murphy (w tej roli Peter Weller) to funkcjonariusz wręcz wymarzony. Jest patriotą, który ceni wartości rodzinne, i przestrzega reguł, słucha przełożonych, ale i nie boi się pobrudzić sobie rąk, gdy wymaga tego sprawa. Ta jednak jest nieco trudniejsza, niż chciałby wydział policji. W czasie obławy na szefa wpływowego gangu Clarence’a Boddickera (fantastyczny Kurtwood Smith) Murphy zostaje zamordowany, a złoczyńcy uciekają. Jednakże, jak się niedługo dowiemy, nie wszystko stracone. Firma Omni Consumer Products, która właśnie zbłaźniła się przed dowództwem policji, oferuje nowy, eksperymentalny program mający znacząco poprawić przestrzeganie prawa w Detroit. Dzięki szeregowi skomplikowanych operacji oficer powraca do życia jako RoboCop – najdoskonalszy funkcjonariusz publiczny na świecie. Skuteczny, wytrzymały, precyzyjny i, co najważniejsze, pozbawiony subiektywnych osądów typowych dla człowieka. Tak przynajmniej wydaje się na pierwszy rzut oka, gdyż pozostałości mózgu Murphy’ego nie pozwalają Superglinie stać się wyłącznie maszyną.

W swych podstawowych założeniach RoboCop powinien przestrzegać trzech odgórnie ustalonych wytycznych: wzbudzać zaufanie społeczeństwa, chronić niewinnych i egzekwować prawo. I przez cały czas swego działania operacyjnego wywiązuje się z nich wzorowo (o cudownej stronie wizualnej i najbardziej pamiętnych sekwencjach będzie za chwilę), co jednak koliduje z koniecznością powstrzymania gangu Boddickera. Jak się bowiem okazuje, ku zaskoczeniu absolutnie nikogo, gigantyczna korporacja ma za uszami znacznie więcej niż tylko niszczenie pięknego krajobrazu Detroit. Szef OCP (Daniel O’Helihy), zwany Staruszkiem, okazuje się ukrytym współpracownikiem kryminalisty, utrudniającym działanie policji i sukcesywnie mylącym tropy. Wydobycie tej informacji z szefa syndykatu zbrodni unaocznia dwie duże przeszkody w ostatecznym rozwiązaniu całej sprawy. Po pierwsze, jako gliniarz, RoboCop (a w tym wypadku bardziej jego ludzka część, czyli sam Murphy) nie może zamordować Boddickera z zimną krwią. Choć jego sługusy ginęły przed chwilą na potęgę, osobisty wymiar tej śmierci powoduje wewnętrzny konflikt naszego protagonisty. W działaniach produktu OCP nie ma miejsca na uczucia, więc zabicie złoczyńcy w ramach wendety jest niemożliwe. Drugą przeszkodę Murphy odkrywa w siedzibie firmy podczas próby aresztowania Staruszka. W głębi własnego systemu odkrywa Czwartą Dyrektywę, która uniemożliwia mu pociągnięcie szefa do odpowiedzialności, gdyż każda próba aresztowania wyższego rangą pracownika OCP skutkować będzie wyłączeniem. Zmuszony do starcia z drugim wadliwym projektem firmy cudem uchodzi z „życiem”, aby dzięki pomocy swojej zawodowej partnerki Anne Lewis (Nancy Allen) odzyskać sprawność.

fot. „RoboCop” / Metro-Goldwyn-Meyer

I to właśnie po jej interwencji doświadczamy prawdziwej biblijnej rezurekcji. Murphy po szeregu modyfikacji nie jest już ograniczany przez cybernetyczne kajdany. Ludzka część jego istnienia może wziąć górę i pozwolić sobie na wymierzenie prawdziwej sprawiedliwości. Maszyna pośród ludzi, człowiek pośród maszyn. Istniejący w obu światach jednocześnie, posiadający zdolności wykraczające poza te dane zwykłym śmiertelnikom. A gdyby samych słów było mało, Verhoeven podsuwa nam kilka innych sugestii. Po pierwsze, gdy Murphy jest mordowany przez gang, leży na ziemi, a pierwsze strzały wymierzone zostają w jego otwarte dłonie. Zupełnie jak podczas ukrzyżowania. Co więcej, w ostatecznej konfrontacji między Aleksem a Boddickerem protagonista dosłownie chodzi po wodzie. I choć jego stopy nie utrzymują się na tafli zbiornika, klucz wizualny jest dość czytelny. Tym bardziej iż reżyser sam swego czasu określił RoboCopa jako amerykańskiego Jezusa, przez co uznaję, iż więcej pytań nie ma.

Jednak uniwersalność tej opowieści nie wynika wyłącznie z biblijnych podobieństw. Scenarzyści do spółki z Verhoevenem oparli swoją historię na szablonie znanym z westernów. Samotny stróż prawa przybywa do zepsutego miasta, by w ostatecznym pojedynku jeden na jednego, gdzieś na peryferiach, oddać celny strzał z broni palnej, a potem, zawadiacko kręcąc nią, schować ją do kabury. choćby muzyka Basila Poledourisa słuchana bez dodatku wizualnego nasuwa skojarzenia raczej z facetem w siodle, niż z mechanicznym gliniarzem w betonowej dystopii. Chociaż należy oddać cesarzowi co cesarskie, mariaż muzyki orkiestralnej oraz syntezatorów pięknie współgra z postacią będącą pół człowiekiem, pół maszyną. To historia na wskroś amerykańska, która jednocześnie nie boi się tego kraju skrytykować. Jak przystało na lata 80., społeczeństwem targają dwie obawy: atomowa zagłada i bunt maszyn. I choć prognozy o nuklearnej zimie nie sprawdziły się, to nie można odmówić Detroit postawienia wszystkiego na jedną, mechaniczną kartę. Owszem, zamiast tworzenia cybernetycznych stróżów prawa miasto zainwestowało w motoryzację, jednak, tak jak jego fikcyjna wersja, nie zadbało o wiele więcej. Nie bez powodu w 2013 roku władze miasta oficjalnie ogłosiły bankructwo, a rozwijające się najprężniej w XIX wieku amerykańskie miasto stało się cieniem samego siebie. Jednak cztery dekady temu nie było czasu w zastanawianie się nad zbyt odległą przyszłością. Trzeba było produkować i reklamować, i to właśnie ten aspekt funkcjonowania współczesnej cywilizacji reżyser ujął w idealnie prześmiewczy sposób. W futurystycznym Detroit z ekranów telewizorów co chwilę dobiega krzykliwe hasełko reklamowe promujące grę o nuklearnym konflikcie, alarm samochodowy podobny do krzesła elektrycznego lub rakotwórcze (w przypadku nadużywania) emulsje przeciwsłoneczne. Powracający co chwilę sitcom o wąsatym panu otoczonym przez wianuszek częściowo roznegliżowanych kobiet również nie schodzi z ramówki, co raczej nie świadczy najlepiej o kondycji obywateli, którzy niedawno wybudowali elektrownię jądrową po środku puszczy amazońskiej… Subtelności nam tutaj nie trzeba.

fot. „RoboCop” / Metro-Goldwyn-Meyer

Podobnie się ma sprawa ze sposobem działania naszego gliny, jak powszechnie bowiem wiadomo, wyjątkowe okoliczności wymagają wyjątkowych środków. RoboCop to idealny przedstawiciel wszystkiego, co najlepsze w kinie lat 80. Zachwycają przede wszystkim praktyczne efekty specjalne. Zbroja Murphy’ego to oczywiście rzecz kultowa i szeroko rozpoznawalna, jednak na uwagę zasługują także przeciwnicy Supergliny. Przepiękne mechy OCP animowane metodą poklatkową, swoimi „szarpanymi” ruchami dodają całości masę uroku. Wliczając w to także złowrogie warczenie oraz paniczny pisk przy upadku na schodach. Podobnie sprawa wygląda z charakteryzacją. Pozbawiony hełmu funkcjonariusz niemal zlewa się ze swoim kombinezonem, nie pozwalając nam dostrzec, gdzie kończy się twarz Wellera, a zaczyna silikonowy substytut. Jednak jak prawdopodobnie większość z Was doskonale wie, najpiękniejszy rozbryzg trzewi i najważniejsza charakteryzacja dotyczą poparzonego kwasem gangusa. Ze wszystkich filmowych scen z potencjałem do wiecznego zapętlania zderzenie z rozpędzonym radiowozem to ich ścisła czołówka. I choć wiem, iż to tylko zabarwiona ciecz we właściwym zbiorniku przypominającym przez chwilę ludzką sylwetkę, do dziś nie potrafię w pełni pojąć satysfakcji, jaką daje mi ten jeden wielki chlust czerwonej posoki. To jest właśnie magia kina, Szanowni Państwo! Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby reżyser ustąpił pod naciskiem MPAA i usunął tę scenę z ostatecznej wersji. Oczywiście chodziło o utrzymanie odpowiedniej kategorii wiekowej, jednak wg pokazów testowych, to właśnie ta scena wywoływała największy entuzjazm wśród widzów. Jakże ich winić? Jedyne, co może się z tym równać, to postrzał niedoszłego gwałciciela w samo przyrodzenie, nie raniąc przy tym zakładniczki…

RoboCop to film, który mimo upływu czterech dekad nie postarzał się ani o minutę. Wszystkie elementy, w których można dostrzec minione lata, świadczą tylko o wysokiej klasie ówczesnych możliwości realizacyjnych i wyczuciu reżysera. jeżeli chcecie traktować film Verhoevena jako czystą rozrywkę, nic prostszego. Przymykając oko na komentarz społeczny, alegorie biblijne czy rozdwojenie jaźni protagonisty godne powieści Roberta Stevensona, spędzicie dwie godziny na szampańskiej zabawie. Otwierając jednak oczy nieco szerzej i analizując film niczym sam Superglina miejsce zbrodni, odkryjecie tam jedno z najważniejszych dzieł lat 80.. I to nie opinia, a filmowa Nadrzędna Dyrektywa.


korekta: Aleksandra Kowalewska

Idź do oryginalnego materiału