Klasyka z Filmawką: „Playtime” (1967)

filmawka.pl 4 dni temu

Minęło prawie sześć dekad odkąd na ekranach światowych kin zawitał Playtime – spektakularna, eksperymentalna komedia slapstickowa, całkowicie wymykająca się utartym konwencjom gatunkowym. Linia fabularna rozmywa się gdzieś w tle chaotycznych zdarzeń, rozproszona kamera co chwilę zmienia obiekt skupienia, a dialogów prawie brak, o słownych dowcipach choćby nie wspominając; publiczność opuszczała sale kinowe z raczej gorzkim posmakiem, uważając film za niezrozumiały, a choćby po prostu nudny. Poklask krytyków i duże uznanie artystyczne nie uchroniły reżysera przed poważnymi problemami finansowymi, które niejako wymusiły na jego dalszej karierze zejście na bezpieczniejsze, kameralne tory, a szeroka sława oraz status arcydzieła przypadły Playtime dopiero z biegiem lat. Powszechny podziw rósł bowiem w miarę zrozumienia celnego sportretowania kierunku, w którym zmierza(ła) nasza cywilizacja.

Obraz wpisuje się w serię filmów o perypetiach staromodnego, fajtłapowatego Pana Hulot granego przez samego reżysera – Jacques’a Tatiego. Tym razem bohater przybywa do szklanych domów – miasta przyszłości w postaci zbiurokratyzowanej metropolii, zdominowanej przez pracę i konsumpcjonizm. Mężczyzna snuje się po minimalistycznych przestrzeniach w maksymalnie zabudowanym, zurbanizowanym mieście, niezdarnie podejmując interakcje z innymi, czy odkrywając zastosowanie kolejnych technologicznych dziwactw, które zamiast ułatwiać codzienne funkcjonowanie, znacząco je utrudniają. Chociaż tempo filmu jest dość powolne, dzieje się naprawdę dużo, a głębia przekazu imponuje.

fot. kadr z filmu „Playtime”

Playtime jest pozbawione sztywnego, sztampowego szkieletu narracyjnego. Sercem filmu nie jest historia, ale satyryczny fresk społeczno-miejski skrupulatnie malowany przed oczami widza. Tak, właśnie tutaj dynamika tłumu oraz świat przedstawiony stanowią fundament całości. Te dwa elementy wyraźnie ze sobą rezonują, składając się na wielowarstwową refleksję o zagubieniu człowieka we współczesnym, odczłowieczonym świecie. Infrastruktura jest elegancka, zmodernizowana, ale nie uwzględnia pierwiastka ludzkiego; przestrzenie sprawiają wrażenie bezdusznych, niekomfortowych, mających charakter czysto dekoracyjny. Na próżno dopatrywać się jakiegoś rodzaju ciepła w bezbarwnie sterylnych, identycznych budynkach czy realnej użyteczności w biurowym labiryncie korytarzy.

Gdybym miał wskazać jedną scenę w Playtime, która trafia w samo sedno niepostępowego sentymentalizmu urbanistycznego Tatiego, wybrałbym tę przedstawiającą, jak bohaterka, grana przez Barbarę Dennek, zostaje wręcz zahipnotyzowana widokiem odbitej w szybie wieży Eiffla. Z tego transparentnego, choć wciąż subtelnego momentu, litrami wylewa się nostalgia za dawnym Paryżem, niezdominowanym przez beton, metal i szkło. Bardzo podobne refleksje reżyser snuł już w Moim wujaszku (1958), gdzie kontrastowo zestawił ultranowoczesne, snobistyczne sąsiedztwo z podupadającą, ale tętniącą życiem paryską dzielnicą. Architektoniczny klimat u Tatiego oddaje stan ducha zbiorowego. Nie powinno być także dla nikogo zaskoczeniem to, iż społeczeństwo w Playtime ukazano jako szarą, ujednoliconą masę.

fot. kadr z filmu „Playtime”

I tak właśnie tutaj jest – zatłoczone miasto, człowiek na człowieku, a jednocześnie kompletna alienacja. Zimne ulice zieją zagubieniem – wszyscy niby wiedzą jak i gdzie iść, ale tak naprawdę emanują pustką, marazmem, bezradnością. Jedni uciekają w absurdalną konsumpcję, a drudzy – bezduszny pracoholizm. To alegoryczny, a zarazem dosłowny obraz zniewalającej ery późnego kapitalizmu, w jakiej w tej chwili tkwimy. Zdaniem Tatiego, kult pieniądza czy technokratyzacja dehumanizują, spłaszczają relacje, tłumią naturalne instynkty i prawdziwe pragnienia.

Coś jednak przekuwa tę dojmującą bańkę sztuczności oraz samotności, a dzieje się to podczas długiej sekwencji restauracyjnej w drugiej połowie filmu. Początkowo zapowiada się na kontynuację tego, co już widzieliśmy — nadętej formalności, gry pozorów, powierzchowności — a kończy na czymś zupełnie odwrotnym.

Jako widzowie towarzyszymy tutaj w szczególności całemu personelowi nowo otwartego lokalu. W efekcie, imprezę obserwujemy z perspektywy organizatora, przez co najmniejszy problemik, świadczący o niedopięciu jej na ostatni guzik, może choćby wywołać lekki niepokój. Niedoklejone płytki, świeżo pomalowane ściany, ciągły pośpiech podsycają napięcie.

Nagle następuje jednak pewne przełamanie – Pan Hulot przypadkowo niszczy szklane drzwi wejściowe, co niejako pociąga za sobą lawinę elektryzującej rozwałki podszytej mistrzowską choreografią. Wydumane przedsięwzięcie zamienia się w huczną potańcówkę – sufity pękają, zgromadzeni kieliszki przechylają i się w końcu dobrze bawią. To zjednoczenie tworzy coś na wzór wspólnoty (ludzie nareszcie zaczynają prawdziwie współistnieć, zwracać na siebie nawzajem uwagę) oraz zapewnia zebranym ulgę, oczyszczające wyzwolenie z przytłaczającej rzeczywistości dnia codziennego.

fot. kadr z filmu „Playtime”

Cała ta sekwencja obnaża kruchość nowoczesnego, wytwornego modelu świata, wraz z duszącymi normami społecznymi. Okazuje się, iż wystarczy iskierka destrukcji, nieokiełznanej euforii, czy chwilowe puszczenie wodzy spontaniczności, aby uwolnić to, co z dnia na dzień jest tłumione przez otoczenie wpisujące nas w określone ramy, konwenanse. Jak pokazuje to Tati ludzka natura prędzej czy później i tak zerwie się ze smyczy.

Światopogląd Tatiego jawi się jako zdecydowanie konserwatywny, przy czym należy podkreślić, iż nie uwzględnia on aspektu obyczajowego. Przekaz reżysera jest całkowicie pozbawiony gloryfikacji patriarchatu czy seksizmu. Chodzi zasadniczo o wspomnianą wcześniej krytykę bezmyślnej modernizacji, mechanizacji rzeczywistości, ale nie tylko. Ów konserwatyzm zawiera się tu również w podkreślaniu wielkiej wartości ludzkiej wspólnoty (głównie poprzez sekwencję restauracyjną). Tati postrzega ludzi jako istoty społeczne, które potrzebują mieć szczere, życzliwe więzi z innymi oraz przynależeć do grupy. W dobie powszechnego wyobcowania spowodowanego chłodnym, nienaturalnym światem nowoczesności, reżyser stawia człowieka (a adekwatnie ludzi) w centrum. Jest to dość osobliwa odmiana antropocentryzmu, albowiem oparta na ukazywaniu ludzkości jako gatunku stadnego.

I w tym momencie można by wytknąć Tatiemu hipokryzję. Jakim cudem ten zagorzały krytyk uniformizacji, sam rozmywa wyjątkowość jednostek, sprowadzając je do części bezosobowego tłumu? Osobiście nie uważam, żeby te poglądy się wykluczały. Reżyser nie romantyzuje swojego światopoglądu. Wskazuje na osamotnienie w szarym, zautomatyzowanym świecie i magię wspólnie przeżywanej frajdy (nie ma tu mowy o indywidualizmie w czystej formie). W związku z tym, twierdzę, iż Playtime – intencjonalnie bądź nie – mówi nam coś więcej. Jednostka w społeczeństwie zawsze będzie tylko elementem większej całości. Wolność w pełnym wymiarze pozostaje zatem nieosiągalna.

fot. kadr z filmu „Playtime”

Spektakl się kończy, światła gasną, a wraz z nimi utopia anonimowego, technokratycznego modernizmu, jakiego doświadczyliśmy przez większość seansu. Playtime dekonstruuje wyidealizowany obraz globalizacji, technologicznej fetyszyzacji, cywilizacyjnego pędu, coraz bardziej ograniczającego zwykłe przyjemności, ciepło koegzystencji, jak i (ludzką) naturę. Dzieło Tatiego pozostaje cudeńkiem również w wymiarze technicznym. Warto nadmienić, iż zaprezentowane miasteczko zbudowane zostało specjalnie do tego filmu, a jego nazwa (Tativille) nawiązuje oczywiście do nazwiska reżysera. Ponadto, obraz wyróżnia się niezwykłą dbałością o najdrobniejsze szczegóły, a przede wszystkim, wybitnym projektowaniem chaosu na ekranie. Para oczu często nie wystarcza, aby uchwycić wszystkie gagi sytuacyjne w poszczególnych scenach, przez co każdy kolejny seans dostarcza nam czegoś nowego. Playtime pozostaje więc w moim odczuciu kinem niesłychanie autorskim, wizjonerskim, którego rozmach zachwyca (i niepokoi) po dziś dzień.

Korekta: Magda Wołowska
Idź do oryginalnego materiału