Klasyka Disneya – „Lilo i Stich”, a więc rodzinne (nie)dopasowanie – recenzja filmu

pananimacja.pl 1 dzień temu

Choć na Hawajach słońce zawsze świeci, czasem potrzebujemy małego, futrzastego (i nieco destrukcyjnego) przyjaciela, by zrozumieć, co naprawdę ważne w życióweczce. Panie i Panowie, przed Państwem „Lilo i Stich”! Przygotujcie się na podróż, która udowodni, iż rodzina nie zawsze jest tam, gdzie się rodzisz, ale tam, gdzie twoje serce znajduje swoje własne ʻohana… szczerze? Jestem autentycznie wzruszony. Powrót do „Lilo i Sticha”, kultowej animacji, która jest dostępna na Disney+, okazał się wyjątkowo udanym przeżyciem.

ʻOhana znaczy rodzina, czyli lekcja prosto z kosmosu

„Lilo i Stich” to film, którego twórcy od samego początku zdają się krzyczeć: rodzina! Ale nie taka z lukrowanych obrazków i wymuszonych uśmiechów. To rodzina z krwi i kości, a raczej z genetycznego eksperymentu i hawajskiej dziewczynki.

Lilo, osierocona i niezrozumiana, wychowywana przez starszą siostrę Nani, pragnie miłości i przynależności. Stitch, uciekający genetyczny eksperyment, jest ucieleśnieniem chaosu, ale pod tą twardą, niebieską skorupą kryje się potrzeba bycia kochanym. Choć emocjonalnego abecadła musi się dopiero nauczyć…

Ich relacja to istna symfonia prób i błędów, kłótni i pojednań, ale zawsze z przewodnim motywem: bycia razem, niezależnie od wszystkiego. To piękna mozaika motywów, obrazek tego, jak różne, często zranione jednostki, mogą stworzyć coś silniejszego niż krew – prawdziwą ʻohana.

Odłamkowy eksperyment emocjonalny!

Stich, eksperyment 626, to maszyna do niszczenia. Ale, jak to często bywa w życiu – zwłaszcza w kosmicznej skali!, to, co wydaje się być tylko zniszczeniem, może prowadzić do czegoś zupełnie nowego.

Relacja Lilo ze Stichem to nieustanne przełamywanie barier. Lilo, sama odrzucona przez rówieśników, widzi w Stichu coś więcej niż tylko potwora. Zagubioną istotę, która potrzebuje miłości i zrozumienia. I to właśnie jej nieustępliwość, jej bezwarunkowa akceptacja, powoli, niczym lawa spływająca po zboczu wulkanu, rozpuszcza twardą powłokę Sticha.

Filmowi twórcy, Chris Sanders („Dziki robot”) i Dean DeBlois, doskonale pokazuje, iż prawdziwa zmiana nie następuje pod wpływem przymusu, ale miłości i akceptacji. Stitch uczy się być dobrym, nie dlatego, iż musi, ale dlatego, iż chce być częścią ʻohana. To piękna lekcja o empatii i o tym, iż choćby najbardziej „popsute” jednostki mogą znaleźć swoje miejsce i swoje szczęście.

Wystarczy im dać szansę i otworzyć serce. Wiem, wiem, nieco patetyczne, ale – cholibka! – działa. Podobnie jak muzyka!

Elvis na Hawajach, a więc rock’n’rollowa fala miłości!

Ach, no i ten Elvis! „Lilo i Stich” to film, który ma więcej piosenek Króla niż jakikolwiek inny, choćby z tymi, w których sam Elvis grał! To prawdziwa gratka dla fanów muzyki. Lilo jest obsesyjnie zakochana w Elvisie, co stanowi nie tylko źródło humoru, ale także głębszej symboliki. Elvis, ikona rock’n’rolla i buntu, paradoksalnie staje się dla Lilo symbolem bezpieczeństwa, porządku i rodziny. Poprzez jego muzykę Lilo próbuje zrozumieć świat i nauczyć Sticha, jak być „dobrym”.

„Lilo i Stich” to film, który udowadnia, iż wytwórnia Disneya potrafiła zaskoczyć. To film o akceptacji, o przełamywaniu barier i o tym, iż choćby najbardziej chaotyczny eksperyment może stać się częścią czegoś pięknego. No i oczywiście, to film, który udowadnia, iż Elvis żyje… i ma się świetnie, szczególnie na Hawajach!

Pełnometrażowa animacja jest oczywiście dostępna na Disney+/Disney Polska

Idź do oryginalnego materiału