Kino ery Trumpa. Hollywood w trybie korekty

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Amerykańska branża filmowa nie przegrała wojny kulturowej – bo tak naprawdę nigdy jej nie prowadziła. Programy różnorodności okazały się kosztowną fasadą, łatwą do wymiany, gdy zmienił się polityczny klimat. W drugiej kadencji Donalda Trumpa Fabryka Snów nie tyle kapituluje, co uczy się nowego języka – takiego, który "nie będzie drażnił" i utrzyma się "poza ideologią". Ale czy to wystarczy, by ocalić jej znaczenie w świecie, który coraz mniej ufa elitom?

Być może trumpizm był zjawiskiem zbyt rozległym i złowrogim, żeby (hollywoodzkim filmom – przyp. M.S.) udało się z nim rozprawić w całości i w tak krótkim czasie – tak 6 listopada 2024 roku, dzień po wyborach prezydenckich w USA, pisał naczelny krytyk magazynu "Vanity Fair", Richard Lawson. Wielce kontrowersyjna teza. Oraz całkiem wyolbrzymione przekonanie o wpływie Hollywood na amerykańskie procesy polityczne.

Skoro choćby najlepiej udokumentowane afery i skandale z udziałem kandydatów na najwyższe państwowe urzędy nie powodują istotnych spadków poparcia, to jakie perspektywy może dawać staroświecka produkcja audiowizualna? jeżeli kino, w co szczerze wątpię, kiedykolwiek posiadało choćby namiastkę politycznej siły sprawczej, to dzisiaj – w czasach platform internetowych i systemu AI – wielkościowe fantazje jego rzeczników wywołują co najwyżej uśmiech politowania. Wyborów nigdy nie wygrywało się filmami. choćby otwarta filmowa propaganda powstawała raczej w odpowiedzi na to, co już się dokonało – najczęściej siłą rewolucyjnej lub wojskowej przemocy – i co następnie trzeba było za wszelką cenę przekształcić w naturalny, odwieczny fundament zbiorowej wyobraźni.

Getty Images © AaronP/Bauer-Griffin

Od rewolucji do kalkulacji


Należy również włożyć między bajki historyjki o "hollywoodzkich wartościach" i biznesie "innym niż wszystkie". Owszem, branżowe elity są w przytłaczającej większości liberalne, a w najbardziej kąśliwych tekstach Hollywood bywa nazywane "oddziałem PR-owym Partii Demokratycznej". To wszystko nie dotyczy jednak twardych interesów, w tym aspekcie systemowa machina zrobiona jest raczej z gumy niż ze stali.

W połowie stycznia prezydent (wówczas jeszcze elekt) Donald Trump ogłosił na platformie Truth Social, iż co prawda amerykański przemysł rozrywkowy "podupadł kosztem obcych państw", ale on – z pomocą swoich "oczu i uszu" w Hollywood, aktorów Jona Voighta, Sylvestra Stallone’a i Mela Gibsona
– uczyni go "większym, lepszym i silniejszym niż kiedykolwiek wcześniej". Fabryka Snów, wyspecjalizowana w produkowaniu iluzji, zareagowała na te podszyte groźbą obietnice rytualnym załamywaniem rąk, choć kawał roku 2024 przepędziła na dyskretnym szykowaniu gruntu pod relacje z nową administracją. Ofiarą wygaszania antytrumpowskiego zapału padło między innymi bardzo konkretne kino, bo przecież dystrybucyjną marginalizację "Wybrańca" trudno przypisać niedoskonałościom scenariuszowym czy reżyserii. Jasne, bezlitosny wobec Trumpa biopic mógł się nie podobać z wielu różnych powodów, ale wątpię, żeby były wśród nich te dotyczące rzemiosła; film Alego Abbasiego jest na to po prostu za dobrze zrealizowany.

Getty Images © Joe Raedle
Donald Trump i Sylvester Stallone
Za wezwaniem do budowy "kolejnego Złotego Wieku Hollywood", sformułowanym w typowej dla Trumpa poetyce "duże kwantyfikatory, zero konkretów", ruszyła fala komentarzy i analiz – kolejny nieodzowny element hollywoodzkiego spektaklu. Część z nich trafnie wskazywała na pogarszającą się kondycję ekonomiczną amerykańskiej branży audiowizualnej: rosnące koszty produkcji i życia w Los Angeles, odpływ pracowników, spadki wpływów z biletów kinowych po pandemii, skutki strajków oraz przyspieszoną ekspansję generatywnej AI.

W tle tych zjawisk rósł też niepokój o odporność systemu na polityczne turbulencje. Celluloid Junkie, wpływowy serwis monitorujący branżę, już w zeszłym roku ostrzegał, iż układ oparty na malejącej liczbie studiów filmowych – kontrolowanych przez konglomeraty działające na wielu rynkach – stał się podatny na efekt domina: dziś wystarczy uderzyć w jeden dopływ środków, choćby odległy od produkcji filmowej, by zaburzyć cały mechanizm. Mimo to większość głosów skupiła się raczej na symbolicznym wymiarze zmiany: jedni ostrzegali przed rychłą cenzurą i propagandą spod znaku MAGA, inni wiwatowali na cześć końca "histerycznej cancel culture" i powrotu "prawdziwej wolności twórczej".

To właśnie z takiej koniunktury emocjonalno-politycznej wyrastały najbardziej symptomatyczne komentarze. W Polsce krytyk Łukasz Adamski ogłosił na łamach "Rzeczpospolitej", iż brak Oscara dla "Emilii Pérez" — "kina woke na sterydach" — jest "symbolem końca rewolucji, która konała już od roku", ale już nie konsekwencją licznych słabości tego filmu (na czele z przedmiotowym potraktowaniem tematu tranzycji). Tymczasem w Stanach hollywoodzkie studia faktycznie przystąpiły do zwijania lub przynajmniej uszczuplania programów DEI (akronim oznaczający działania na rzecz różnorodności, równości i integracji). Sygnał do odwrotu dał jak zwykle nadgorliwy i najbardziej "elastyczny" Disney: niedawny lider – cytując jeszcze Adamskiego – "dyktatury woke", a w tej chwili usuwający ze swojej platformy ostrzeżenia o "drażliwych treściach" oraz kasujący transbohaterów z filmów animowanych (jak w przypadku "Niepokonanych", nowego serialu Pixara).

"Emilia Perez"
Efekt? Globalna opinia publiczna żyje dziś przekonaniem, iż przez Hollywood przetacza się walec konserwatywnej reakcji. Jej kierunki miałyby wyznaczać, po pierwsze, strach przed nieprzewidywalną i niekonsekwentną polityką nowej administracji, a po drugie – pogląd, ponoć zyskujący wśród hollywoodzkich decydentów coraz większą popularność, iż zapalczywość w stosowaniu polityki DEI "przekroczyła dopuszczalne granice".

Ideowy balans?


Pierwszy z tych kierunków – lęk przed protekcjonistycznymi zrywami nowej administracji – w ostatnich tygodniach nabrał kształtów, które od biedy dałoby się nazwać konkretnymi.

4 maja Trump ogłosił na Truth Social, iż zamierza obłożyć 100-procentowym cłem wszystkie filmy wyprodukowane za granicą
– czyli dokładnie tam, gdzie Hollywood od lat szuka oszczędności, korzystając z ulg podatkowych i niższych kosztów pracy. Jak to zwykle u PDT, zapowiedź "wielkiej reformy" okazała się wyjątkowo uboga w konkrety. Czy tak wysokie cło da się w ogóle wyegzekwować? Jaką dokładnie miałoby przyjąć formę? Kogo lub co obejmie: zagraniczne filmy starające się o dystrybucję w Stanach? Amerykańskie produkcje realizowane poza granicami kraju? Pytań jest wiele, choć plan Jona Voighta – zaprezentowany krótko po prezydenckim wpisie – rzuca na sprawę nieco światła.

Dokument, zatytułowany bez większych niespodzianek Make Hollywood Great Again!, przewiduje uruchomienie systemu federalnych zachęt do produkcji filmowej. Mowa o ulgach podatkowych dla studiów, grantach infrastrukturalnych, programach szkoleniowych oraz "strategicznym wsparciu dla patriotycznych treści" (cokolwiek miałoby to znaczyć w praktyce). Rządowy rabat – wynoszący od 10 do 20 % – miałby się nakładać na wszystkie już istniejące ulgi stanowe, wprowadzając zarazem wymóg, by produkcja i postprodukcja filmów objętych programem odbywała się co najmniej w 75% na terytorium USA i przekraczała "minimalny próg w Amerykańskim Teście Kulturowym".

Jeśli natomiast amerykańska produkcja "mogła powstać w USA", ale zdecydowała się na zagranicę i skorzystała z tamtejszych ulg podatkowych, zostanie objęta cłem równym 120 % wartości uzyskanej zagranicznej zachęty. Branża zareagowała na te zapowiedzi z nieukrywaną rezerwą. Związki SAG-AFTRA, WGA i DGA podkreślają, iż cła mogą zniechęcić inwestorów i rozbić współpracę międzynarodową. Zamiast tego postulują rozbudowę już istniejących programów ulg – ale bez "ideologicznego sztafażu". Największe studia również unikają otwartego entuzjazmu: obawiają się zarówno politycznego ryzyka, jak i wizerunkowego utożsamienia z trumpizmem w wersji soft. Sam plan traktowany jest więc raczej jako rodzaj PR-owej zagrywki, mającej złagodzić retorykę i zbudować iluzję "pozytywnej agendy" nowej administracji.

Getty Images © Jay L. Clendenin

Tymczasem drugi kierunek korekty – przekonanie, iż polityka DEI "zaszła zbyt daleko" – coraz częściej wypływa nie tylko od konserwatywnych krytyków, ale również z samego wnętrza branży. W rozmowach producentów i showrunnerów, coraz śmielej cytowanych przez amerykańskie media, powraca teza, iż "nawet dobre intencje wymagają korekty kursu". Spadki oglądalności niektórych projektów, internetowa nagonka wokół tak zwanych "woke castingów" i zmęczenie widowni powtarzającymi się schematami fabularnymi sprawiły, iż choćby dotychczasowi entuzjaści parytetowego modelu produkcji zaczęli przebąkiwać o konieczności "uspokojenia narracji".

Za przykład podaje się choćby "Małą syrenkę" z Halle Bailey – dla prawicy symbol rzekomej ideologizacji Disneya – czy animację "Dziwny świat", której nieheteronormatywny bohater naciął się na medialny backlash i nagonkę spod znaku "to jest ultrawoke". Jeszcze ostrzejsze reakcje wywołały nowe wersje znanych franczyz, takie jak "Marvels", okrzyknięte "kapitulacją wobec feminizmu intersekcjonalnego", czy "Velma" od HBO Max, gdzie zmiana rasy i orientacji kultowych postaci wywołała falę hejtu i bojkotów. Nawet symboliczne gesty – jak flaga LGBTQ+ w tle lub epizodyczna postać niebinarna – bywają odczytywane jako część ideologicznego "agenda settingu", co prowokuje gwałtowne reakcje, zwłaszcza w mniej progresywnych częściach Stanów i w alt-prawicowym internecie. Tę zbiorową "nerwicę tożsamościową" branża próbuje dziś leczyć nie poprzez diagnozę przyczyn, ale przez maskowanie objawów.

"Mała Syrenka"
Część komentatorów, zwłaszcza po stronie liberalnej, odczytuje natomiast tę zmianę tonu jako sygnał głębszej kontrrewolucji – powrotu do "ideowego balansu", który Hollywood miałoby rzekomo zatracić. Taka hipoteza – pozornie sensowna – ma jednak kilka wspólnego z rzeczywistością. Nie tylko przypisuje przemysłowi filmowemu sprawczość, której ten nigdy nie posiadał, ale też nadmiernie idealizuje jego ambicje. Większa równość społeczna nigdy nie była w Hollywood jakimś szczególnie ważnym celem – nie wspominając już o świadomej, ideologicznie spójnej agendzie. o ile następował tutaj jakiś progres, to raczej jako efekt uboczny decyzji biznesowych lub powierzchowna gra wizerunkiem – forma publicznego sygnalizowania cnoty, podporządkowana zmiennym modom i niestabilnym kodom prestiżu.

Wygodna fikcja


Na to wszystko znajdziemy oczywiście multum dowodów, choć żadne nie są tak efektowne jak "Obsada", siódmy odcinek "Studia" Setha Rogena i Evana Goldberga. Od początku serialu śledzimy zmagania z produkcją filmu opartego na niehollywoodzkiej własności intelektualnej – marce śmieciowych soczków Kool-Aid, które, ze względu na cenę i zniewalającą słodycz, są szczególnie popularne wśród biednych Amerykanów. W "Obsadzie" dowiadujemy się, iż Continental Studios zamierza przerobić znak handlowy na film hybrydowy w stylu "Space Jam"czy "Sonic the Hedgehog", a głosu animowanemu Kool-Aid Manowi użyczy raper Ice Cube. Poszukiwanie pozostałych aktorów do ról dubbingowych oraz tych live-action – biorąc pod uwagę, iż gwiazdą produkcji jest rozpoznawalny "czarny wokal" – zamienia się natomiast w jedną wielką karuzelę absurdu.

"Studio"
W stu procentach biały management firmy tak bardzo boi się złamania równościowych norm, które sam sobie wymyślił i od razu w nie uwierzył, iż torpeduje prace jeszcze na etapie przygotowań. W jednej z moich ulubionych scen bohaterowie, chcąc zasięgnąć opinii "prawdziwej czarnej społeczności" (jedyny znany im osobiście czarny pracownik jest "zbyt biały w środku"), schodzą z wierzchołka piramidy na niższe poziomy hollywoodzkiej struktury pracowniczej, gdzie oczywiście wypadają na maksymalnych, zupełnie impregnowanych na ironię bogatych odklejeńców. W innej scenie szefostwo wpada na pomysł wzniesienia uroczystego toastu Kool-Aidem, ale, po wypiciu pierwszego łyku, nie umie ukryć obrzydzenia – ci uprzywilejowani ludzie po prostu nigdy w życiu, choćby za dzieciaka, nie mieli w ustach cukrowego zajzajeru, od którego nie zyskuje się prestiżu, za to można stracić zęby.

Z kolei materiałów dużo mniej wyrazistych, ale przynajmniej opartych na konkretnych danych, dostarcza Matt Brennan z "Los Angeles Times". Esej jego autorstwa – opatrzony nieco klikbajtowym tytułem "Jak Hollywood przegrało wojnę kulturową" – to w ogóle jedna z najciekawszych analiz stanu, w jakim znalazła się amerykańskiej branża na chwilę przed (w tym przypadku dosłownie dzień wcześniej, bo tekst opublikowano 19 stycznia) inauguracją prezydentury Trumpa. Przy czym Brennan od razu stawia sprawę jasno: w Fabryce Snów nigdy nie doszło do żadnej "rewolucji woke". Owszem, pojawiły się próby transformacji storytellingu w kierunku uwzględniającym słabo reprezentowane mniejszości i tożsamości – tylko tyle i aż tyle.


Bo żeby z pełną odpowiedzialnością wzywać do "sprzątania po dogasającej rewolucji", najpierw wypadałoby wykazać, co ona dokładnie przyniosła – do jakich strukturalnych, głębokich i, patrząc z perspektywy konserwatywnej, koniecznych do odkręcenia zmian doszło. A zdaniem publicysty "LA Times’a" jest to średnio wykonalne z prostego powodu – rzeczywisty progres okazał się wyjątkowo skromny, a pojawiające się jeszcze przed wyborami przekonanie, iż polityka sprawiedliwości społecznej zaszła w Hollywood zbyt daleka, to po prostu "wygodna branżowa fikcja". Brennan pisze, iż decydenci obiecują zwiększenie działań na rzecz różnorodności w produkcji audiowizualnej co najmniej od roku 1999, kiedy sojusz amerykańskich organizacji prawnoczłowieczych zagroził bojkotem ramówek telewizyjnych, które pozostawały od wielu lat "niemal wyłącznie białe". Od tego czasu postęp w kierunku większej inkluzywności był jednak znikomy i z pewnością nigdy – choćby w okresach wzmożenia po medialnych kampaniach #OscarsSoWhite i #MeToo – nie przyniósł głębokiej, rewolucyjnej zmiany reguł rządzących branżą.

"Wybraniec"
Proporcje mężczyzn i kobiet w rolach mówionych nie zmieniły się od 2007 roku (disclaimer: chodzi o proporcje na niekorzyść kobiet), największa amerykańska mniejszość – osoby pochodzenia latynoskiego – wciąż ma słabą ekranową reprezentację, a struktura zatrudnienia wygląda niemal identycznie jak ćwierć wieku temu: przytłaczająca większość reżyserów, scenarzystów, producentów i osób na eksponowanych stanowiskach to biali mężczyźni. Tam, gdzie na czele programów DEI rzeczywiście postawiono władne i gotowe do realnych działań liderki, samym programom błyskawicznie wybito zęby.

Argumenty potwierdzające systemową zachowawczość Hollywoodu można oczywiście mnożyć, ale nie o to tutaj chodzi. Nie interesuje mnie ani czyjś (mój czy Wasz) prywatny stosunek do polityki różnorodności, ani skuteczność lub sensowność narzędzi, po które się w takich przypadkach sięga. Próbuję raczej powiedzieć, iż hollywoodzki DEI miał więcej wspólnego z PR-ową ustawką niż z autentycznym zaangażowaniem po którejkolwiek stronie wojny kulturowej.

Zgadzam się z Brennanem, iż w "reprezentowaniu niedoreprezentowanych grup nigdy nie chodziło o akt politycznej solidarności ze słabszymi – była to forma przewidywania i reagowania na trendy". Programy DEI padają ofiarą konserwatywnej zmiany jako pierwsze, ponieważ pozwalają upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: pozbyć się kosztownej zasłony dymnej, której ograniczone możliwości i tak były dla wszyskich w branży oczywiste – i jednocześnie niskim kosztem pokazać nowej administracji, iż od dzisiaj gra się na jej warunkach.

Pewnym problemem pozostaje tylko fakt, iż na łatwe – w większości retoryczne – sygnały wysyłane przez Hollywood Donald Trump odpowiada mniej więcej tym samym: łagodzeniem języka. Jego chaotyczna, podszyta niechęcią i urażoną dumą byłej gwiazdy (ma zresztą własną tablicę w Alei Sław) polityka wobec Fabryki Snów pozostaje dziś równie nieobliczalna, co w styczniu – u progu drugiej kadencji.

Getty Images © NBC
"Bajer z Bel-Air"

Miękki zwrot albo jak nikogo nie urazić


Czy w takim razie następny w kolejce do odstrzału czeka już progresywny storytelling, a za kilka lat powinniśmy się spodziewać wysypu ultrabiałych patriotycznych czytanek albo renesansu filmowej poetyki z czasów prezydentury Ronalda Reagana?


Niekoniecznie. Hollywood najpewniej nie zrezygnuje z idei różnorodności – co najwyżej zmieni sposób, w jaki o tym wszystkim opowiada. Zamiast czołówki z tęczą i kampanii promocyjnych wokół postaci niebinarnych, z większym prawdopodobieństwem otrzymamy narrację o "uniwersalnych wartościach" i "ludzkich historiach, które łączą nas ponad podziałami". Zamiast "walczącego feminizmu" – silne bohaterki, ale już bez manifestu. System nie tyle zdradza liberalno-lewicowe ideały – bo, przypomnijmy, te nigdy nie były dla niego niczym więcej niż sygnalizowaniem cnoty i "trendowaniem" – co próbuje wkomponować ostatnią dekadę progresywnego PR-u w nową rzeczywistość medialną: bardziej sfragmentaryzowaną, zmienną i nieufną wobec wszystkiego, co wygląda na projekt ideologiczny. jeżeli więc coś czeka na odstrzał, to nie postęp, ale – no cóż – dotychczasowe formy jego komunikowania i budowania wizerunku.

Fakty są takie, iż w ostatnich latach amerykańskie społeczeństwo – i to z różnych stron wyborczego spektrum – coraz mocniej dystansuje się od celebrytów filmowych w roli komentatorów politycznych. Z badań AP‑NORC przeprowadzonych pod koniec 2024 roku wynika, iż jedynie 11% Republikanów i 12% niezależnych popiera angażowanie się gwiazd w debatę publiczną – podczas gdy wśród Demokratów odsetek ten też mocno spadł, do zaledwie 39 %. Ten sceptycyzm wynika nie tylko ze zmęczenia "polityką celebrytów", ale też z rosnącego przekonania, iż gwiazdy reprezentują interesy liberalnych elit, coraz bardziej oderwanych od realiów życia przeciętnego Amerykanina.

Hollywoodzcy magnaci mają dziś w Stanach tak złą prasę, iż Demokraci – szczególnie po ostatnich wyborach – zaczynają widzieć w sojuszu z branżą nie tyle wsparcie, co balast: coś, od czego lepiej się odciąć albo przynajmniej nie afiszować zbyt ostentacyjnie. Jak pisze serwis Politico, wielu konserwatywnych Amerykanów postrzega politykę tożsamości – mimo iż wyrasta ona ze słusznego sprzeciwu wobec nierówności i odpowiada na realne (i mierzalne) problemy społeczne – jako narzędzie ochrony przywilejów establishmentu oraz metodę dyscyplinowania tych, którzy "ośmielili się podważyć status quo".

Getty Images © Spencer Platt
W tej narracji tożsamościowe interwencje w kulturze – od ekranowej reprezentacji mniejszości seksualnych czy etnicznych po kwestie rasy i płci – mają być rzekomo "ideologiczną tarczą": utrwalać istniejącą hierarchię i "eliminować głosy spoza systemu". A ponieważ w polityczno-medialnym spektaklu Hollywood jest zawsze na pierwszym planie, to właśnie ono najczęściej staje się celem kolektywnego backlashu – jako nośny symbol wszystkiego, co elitarne, oderwane od realnych problemów: choćby rosnącej inflacji czy, szerzej, przyczyn zwycięstwa Trumpa i końca tak zwanej "normalności".

Stąd ataki na branżę filmową łatwo przeradzają się w szarże na całe liberalno-lewicowe spektrum polityczne, pogłębiając i zarazem utrwalając ideologiczną polaryzację. W tym kontekście nietrudno zauważyć, iż mainstreamowy storytelling coraz słabiej radzi sobie z reprezentowaniem narastającego w USA konfliktu społecznego, którego rzeczywistą osią są gigantyczne nierówności, przepaść między stanami biednymi i bogatymi oraz postępujący rozkład usług publicznych. Tymczasem przeciętny hollywoodzki film czy serial przez cały czas pokazuje świat oczami stosunkowo zasobnej, stabilnej i aspiracyjnej klasy średniej – grupy, która znajduje się dzisiaj w długofalowym kryzysie, jej udział w populacji USA systematycznie maleje, a realne dochody rosną wolniej niż inflacja.

Hollywood wchodzi więc w drugą kadencję Trumpa nie jako ofiara represji czy bastion oporu, ale jako sektor balansujący między symbolicznym gestem a realną kalkulacją. Dla wielu jego decydentów nie chodzi już o opowiadanie "właściwych historii", ale o znalezienie takich, które nie urażą zbyt wielu odbiorców – i nie ściągną na branżę gniewu ani politycznego centrum, ani alt-prawicy.

W tej nowej rzeczywistości Fabryka Snów staje się raczej fabryką konsensusu. I to niekoniecznie dlatego, iż ktoś naprawdę tego chce albo uważa, iż wcześniej nagminnie "przekraczano granice". Po prostu taki jest los maszynerii wykonanej z gumy – reguła biznesowej elastyczności animuje większość jej ruchów. Jeśli czeka nas jakiś zwrot, to nie ku reakcji czy rewolucji, ale raczej ku miękkiemu kompromisowi, w którym różnorodność będzie obecna – o ile tylko uda się ją sprzedać jako emocjonalnie bezpieczną i estetycznie przewidywalną.

Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.


Idź do oryginalnego materiału