King Gizzard & The Lizard Wizard – „Flight B741” [RECENZJA]

filmawka.pl 2 tygodni temu

W swoich licealnych czasach lubiłem ograniczać swój gust muzyczny do klasyków różnych odmian rocka z lat 70. i 80. Zespoły w tej chwili nazywane dad-rockiem, np. Dire Straits czy też Deep Purple, zajmowały miejsce obok bardziej przebojowych zespołów – jak Queen lub Iron Maiden. Na podstawie takiego muzycznego wychowania powtarzałem niczym mantrę narzekania starszych kolegów o przeminięciu złotych lat prawdziwego rock’n’rolla, a co za tym idzie – śmierć „dobrej” muzyki, która już nigdy nie powróci. Muzyka już nie żyje i miała piękny pogrzeb. Takie młodzieńcze kopiowanie opinii innych ludzi prawdopodobnie mogło być spowodowane wieloma czynnikami (czy to ograniczoną perspektywą, czy też po prostu chęcią wpasowania się do towarzystwa), ale jak to często bywa w takich przypadkach – rzeczywistość dość gwałtownie konfrontuje nas z niedoskonałościami naszych założeń, przez co musimy na nowo przemyśleć nasze opinie. W tym przypadku taką konfrontacją było dla mnie odkrycie zespołu takiego jak King Gizzard & The Lizard Wizard.

Ten australijski zespół, założony w 2010 roku, jest znany głównie ze swojej płodnej i zróżnicowanej działalności. W przeciągu 14 lat istnienia udało im się stworzyć 26 albumów – z czego każdy z nich ma swoje charakterystyczne elementy i wpasowuje się w trochę inne kategorie gatunkowe. Od lo-fi rocka produkowanego w garażu w Melbourne po łączenie swojego wyćwiczonego brzmienia z wieloma innymi stylami, od jazzu oraz funku po pop (zahaczając po drodze o folk czy elektronikę). Dobór gatunków na krążkach zespołu jest prawie tak losowy jak jego nazwa. Najnowsza płyta, Flight B741, utrzymuje eksperymentalność zespołu i do swojej rockowej podstawy dodaje elementy kojarzone z amerykańskim Południem. Tym razem te 10 utworów zabiera nas w świat rocka, który miksuje się ze światem bluesa, chórkami gospelowymi oraz rustykalnymi elementami.

fot. King Gizzard & The Lizard Wizard / materiały promocyjne zespołu

Teleportacja do południowych Stanów Zjednoczonych możliwa jest dzięki mnogości elementów, które – bardziej lub mniej stereotypowo – kojarzą się z tamtą częścią Ameryki. Mamy więc subtelniejsze muzyczne elementy, jak przebijające się dźwięki harmonijek (np. w utworze Field of Vision) lub utwory brzmiące jak odwołania do energii i brzmienia takich zespołów rockowych jak Lynyrd Skynyrd i ZZ Top (w postaci Raw Feel). Z drugiej strony utwór Hog Calling Contest bierze cały ten kowbojski klimat i podkręca go do karykaturalnego poziomu dzięki wplecenia banjo i riffów gitar elektrycznych, które brzmią jak chrumkające świnie taplające się w błocie. Sprawia to, iż możemy poczuć się jak najprawdziwszy „redneck” z krwi i kości bez wychodzenia z zacisza swojego polskiego domu. Kontrasty pomiędzy utworami z opisu mogą wydawać się spore, ale umiejętność tworzenia ciekawych melodii, które wpasowują się w ten wiecznie zmieniający się i eklektyczny klimat zespołu, sprawiają, iż żaden element na płycie nie jest muzycznie odlepiony od reszty. Całość spięta jest przez ostatni numer na płycie, Daily Blues, czyli ponad siedmiominutowe, imponujące muzycznie podsumowanie tego, o co w tym albumie chodziło jego twórcom – nie tylko sonicznie, ale i tematycznie.

A w tym kontekście Flight B741 jest akurat dość prosty – motywy i przekazy utworów nie są skomplikowane. Teksty piosenek nigdy nie były najistotniejszym elementem składowym charakterystyki zespołu i pod tym względem nie znajdziemy tutaj rewolucji. Utwory opowiadają o porzucaniu swoich problemów oraz smutków i skupieniu się na dobrej zabawie (nawet jeżeli nie jest to koniecznie najzdrowsza w tej chwili dla nas opcja). W ten sposób zespół wraca też do źródła swoich inspiracji z lat 60. i 70. – pozytywne emocje oraz skupienie się na miłości do drugiego człowieka odwołują się do kultury muzyki z tamtych lat – a jednocześnie wpisuje się w obraz Południowej gościnności, która jest jednym ze stereotypów związanych z bardziej rustykalną częścią Stanów.

Okładka albumu „Flight B741” / materiały prasowe King Glizzard & The Lizard Wizard

Jednocześnie w trakcie odsłuchu niektórych utworów nie mogłem opędzić się od uczucia, iż zespół popada odrobinę w pastiszowanie „wsiurskiej” muzyki dla samej chęci odróżnienia tego albumu na siłę od innych. Przy innych krążkach, które eksperymentowały z gatunkami, odczuwałem większe zainteresowanie zgłębieniem innej strony muzyki i poszerzeniem swojego horyzontu (jak w przypadku poprzedniego albumu The Silver Cord, który poszedł bardziej w kierunek ogólnej elektroniki i nacisku na syntezatory), a na tej płycie cały klimat odegrany jest bezpieczniej i z dystansem. Sprawia to momentami wrażenie bardziej chęci stworzenia parodii, niż faktycznie oddania klimatu, z którego czerpią twórcy. Nie ma w tym, co prawda, nic złego (być może zamiarem było stworzenie czegoś przerysowanego), ale przez to dobór gatunków zaczyna wyglądać, jakby był motywowany wyciąganiem losowych styli z kapelusza, a nie chęcią dalszej eksploracji muzycznej.

Nawet jeżeli cały album odbierzemy jako pastisz gatunku z przymrużeniem oka, to moim zdaniem jest on cały czas świetnie zagranym i wyprodukowanym krążkiem. King Gizzard & The Lizard Wizard nie pozwala się nudzić w żadnym momencie odsłuchu i ciągle zwraca uwagę słuchacza najnowszymi utworami, choćby jeżeli nie puszczamy ich jako tło do piątkowego melanżu na ranczu. Nie mogę się doczekać kolejnej płyty zespołu, aby zobaczyć, co tym razem wyczaruje dla nas Jaszczurowaty Czarodziej.


korekta: Oliwia Kramek

Idź do oryginalnego materiału