Zanim o samym serialu, warto wspomnieć o niepokojącym tle. W ostatnich miesiącach kilka kobiet oskarżyło Neila Gaimana – autora oryginalnej serii komiksów "Sandman", współtwórcę serialu i jednego z najpopularniejszych współczesnych pisarzy – o napaści. Sprawa wciąż jest w toku, a oskarżenia brzmią poważnie i przerażająco.
Tym bardziej dziwi fakt, iż Netflix zdecydował się dokończyć produkcję drugiego sezonu – i to z Gaimanem przez cały czas na liście producentów wykonawczych.
A przecież zaczęło się śpiewająco. "Sandman", adaptacja przełomowego komiksu DC z lat 90., w 2022 roku z przytupem zadebiutował na ekranach. Gotycka baśń o władcy snów, który po stuletniej niewoli próbuje odbudować swoje królestwo i zrozumieć ludzkość, przyciągnęła rzesze widzów.
W centrum stał Morfeusz – nieśmiertelny byt z krainy marzeń i koszmarów – oraz jego dziwaczna, niemal mitologiczna rodzina: Nieskończeni. Serial wyglądał obłędnie, opowiadał o śmierci, przemijaniu i sile opowieści. No i ten klimat: mrok, mgła, gotyk, dziwność w każdym zakamarku. Fani byli zachwyceni, krytycy podzieleni, ale jedno było pewne – czegoś takiego na Netfliksie jeszcze nie było.
Tyle iż minęły dwa lata, hype trochę przygasł, a świat wokół serialu się zmienił. Drugi sezon "Sandmana" wraca w odcinkach podzielonych na dwie części (i pół) – pierwsza właśnie zadebiutowała. I choć na Netfliksie serial znów wskoczył na szczyty popularności, trudno nie odnieść wrażenia, iż coś tu się rozjechało. I to na wielu poziomach.
O czym jest drugi sezon "Sandmana"? Morfeusz rusza w drogę
Na ekranie… dzieje się bardzo dużo i bardzo kilka jednocześnie. A to tylko (aż) sześć odcinków.
Morfeusz, czyli Władca Snów (wciąż niestrudzenie melancholijny i ponury Tom Sturridge), rusza w coś w rodzaju "emocjonalnej trasy przeprosinowej". Próbując odpokutować stare błędy, najpierw szuka dawnej ukochanej, którą wysłał do piekła na 10 tysięcy lat (serio), potem odwiedza swoje pokręcone rodzeństwo – m.in. Zniszczenie i Malignę – i, jakby mimochodem, wpada na swojego dawno utraconego syna. Po drodze pozostało kolacja z demonami, mitologiczny dramat rodzinny i jeden gadający piesek (to akurat wielki pozytyw).
Brzmi obiecująco? No właśnie zupełnie nie. "Sandman" wciąż wizualnie zachwyca – wygląda jak gotycki, mroczny sen – ale rytmem bardziej przypomina senny marazm. To serial, który bierze (absolutnie) wszystko, co fantastyczne i dziwne, i filtruje przez melancholię i pseudofilozoficzne pogadanki.
Niektóre momenty są tak pretensjonalne, iż trudno nie parsknąć śmiechem, chociażby wtedy, kiedy Sen wali kiczowatymi cytatami, które brzmią jak z Tumblra z 2011 roku. I mówi to wszystko szeptem, w otoczeniu mroku tak gęstego, iż aż chce się podkręcić jasność w telewizorze.
Największy problem? Morfeusz w wydaniu Sturridge'a nie jest bohaterem, któremu się kibicuje. Jest emo książątkiem o manierach Edwarda ze Zmierzchu i energii zjełczałej kanapki z liściem sałaty. Przechadza się bez większych emocji, co byłoby jeszcze do wybaczenia, gdyby opowieści wokół niego miały więcej napięcia. Ale choćby historia Orfeusza i Eurydyki – a raczej wersja "z mówiącą głową syna" – nie wywołuje większych emocji. Orfeusza i Eurydyki! Przecież ta historia jest jedną wielką emocją.
Nowe odcinki "Sandmana" to nuda, ale są pozytywy
Drugi sezon próbowałby być współczesny – jest np. odcinek z transpłciową bohaterką – ale choćby w tych wątkach brakuje finezji, emocjonalnego napięcia i odrobiny lekkości. Wszystko jest tu zbyt poważne, zbyt ciężkie, jakby wyjęte z teatralnej szafy opanowanej przez mole. A jednocześnie koszmarnie nudne. Sprawia to wrażenie, jakby showrunner Allan Heinberg z ekipą tak bardzo chcieli zrobić tajemnicze show, iż zapędzili się w kozi róg.
Wciąż są jednak dobre momenty. Gwendoline Christie jako Lucyfer jest interesująca i magnetyczna – ale serial nie daje jej wiele do zagrania. Mason Alexander Park jako Pożądanie znów przyciąga uwagę, a Esmé Creed-Miles (Maligna) wnosi nieco ożywienia do tej mrocznej układanki.
Ale to tylko przebłyski. Większość scen ciągnie się jak wieczność – ale nie w tym mistycznym, gaimanowskim sensie, tylko takim, iż człowiek zaczyna sprawdzać, ile jeszcze minut do końca.
Netfliksowy Sandman z sezonu drugiego przypomina coverowy zespół grający piosenki twojej ulubionej kapeli, ale bez pasji, pomysłów i serca. Wszystko jest tu jakby przepisane z komiksu, ale bez jego dzikości, dziwactwa i autentycznego niepokoju. Czy warto więc w ogóle to oglądać?
Jeśli kochasz komiks – może. jeżeli chcesz zobaczyć wszystkie postacie z oryginału na ekranie – pewnie tak. Ale jeżeli liczysz na emocje, obgryzanie paznokci z nerwów czy choćby momenty zaskoczenia – lepiej poszukaj snu gdzie indziej.
A druga część sezonu? Pojawi się 24 lipca (pięć odcinków), a finałowy epizod – 31 lipca. Może przyniosą więcej życia. A może tylko więcej drętwego gadania w ponurych korytarzach. W sumie dobrze, iż drugi sezon jest ostatni – zwłaszcza iż po oskarżeniach pod adresem Gaimana ogląda się to jeszcze(!) ciężej.