Marek wszedł do pokoju, gdzie jego żona oglądała serial, i powiedział spokojnym tonem:
— Dzwonił Brat. Chcą z Anetą wpaść w sobotę. Mówił, iż musimy porozmawiać.
— Świetnie! Wiesz, iż zawsze lubię gości — uśmiechnęła się Elżbieta.
— Tylko dodał, iż sprawa jest poważna — Marek spojrzał na żonę z niepokojem. — Bez małżonków, tylko we dwóch.
— Nie domyślasz się, o co chodzi? — Elżbieta zesztywniała.
Marek zamilkł, spuścił wzrok… I wtedy zrozumiał — chodzi o spadek.
Dwa miesiące temu on i Elżbieta zostali oficjalnymi spadkobiercami. Ciocia Janina, starsza siostra ich matki, nie miała dzieci i całe życie spędziła samotnie, ale była silną kobietą. Gdy zdrowie zaczęło szwankować, poprosiła o pomoc siostrzeńców. Tylko Marek z Elżbietą się nią zajmowali — woził ją do lekarzy, kupowali leki, płacili za opiekunkę, wysłali ją do sanatorium. Reszta rodziny ograniczała się do kartki na święta.
Nic dziwnego, iż ciocia Janina zostawiła im wszystko: dwupokojowe mieszkanie w centrum Krakowa i przytulny domek pod Zakopanem.
Sobota. Aneta i Damian przyjechali punktualnie. Bez uśmiechów, bez zbędnych słów. Usiedli w salonie i od razu przystąpili do rzeczy:
— No dobra, mieszkanie wam zostawiła. Ale domek to już przesada — zaczął Damian.
— Myśmy się nim opiekowali! — dodała Aneta. — Kosiliśmy trawę, podlewaliśmy kwiaty. Co lato przyjeżdżaliśmy tam z dziećmi.
— A ciocię choć raz zabraliście? — spokojnie zapytała Elżbieta. — Choć raz spełniliście jej prośbę? Błagała was, żebyście ją wywieźli na wieś, pooddychać świeżym powietrzem…
— No, mieliśmy swoje sprawy. Dzieci, praca… — mruknęła Aneta.
— Właśnie. Dlatego ciocia podjęła decyzję sama — cicho powiedział Marek.
— Po prostu ją omotaliście! — wybuchnął Damian. — Co z ciebie za facet, skoro nie umiesz się podzielić z rodziną?!
— A ty jesteś facetem, jeżeli walczysz o ruderę? — spokojnie, ale ostro odparł brat.
Goście odeszli wściekli. Ale następnego ranka zadzwonił telefon.
— Marek, co ty, zamki w domku zmieniłeś? — wrzeszczał Damian. — Przyjechaliśmy z Bartkiem po nasze rzeczy, a drzwi zamknięte!
— Zmieniłem. Bo nie uprzedziliście. Przyjedźcie w następną sobotę — będziemy sprzątać. Zabierzecie, co wasze — odpowiedział Marek i odłożył słuchawkę.
— Skąd ty to wiedziałaś? — zdziwił się, patrząc na żonę.
— A ty nie znałeś swojej rodziny? Gdybyś nie wymienił zamków, wynieśliby choćby meble. Nie miej wątpliwości.
Po miesiącu sprzedali domek i swoje mieszkanie. Kupili przestronne mieszkanie nad morzem — w Sopocie. Przyjemne osiedle, szkoła w pobliżu, praca znalazła się szybko: Marek zatrudnił się w porcie, Elżbieta — w podstawówce.
A ich córka — Kinga — została w mieszkaniu po cioci, studiując na uniwersytecie.
Życie wydawało się poukładane. Ale od marca zaczęły się telefony.
— Domku już nie macie — mówiła Aneta. — Więc przyjeżdżamy do was. Na początku lipca. I zabieramy ze sobą Agnieszkę z dzieckiem!
— To rezerwujcie hotel — spokojnie odpowiedział Marek. — My tu mieszkamy, a nie odpoczywamy. I gości nie przyjmujemy.
— A twoja teściowa z teściem byli u was we wrześniu! — oburzyła się Aneta.
— Bo to rodzice mojej żony. Naszych też byśmy przyjęli, gdyby żyli. Ale dla waszej gromady miejsca nie ma.
— Jesteście egoistami! — rzuciła. — Pamiętaj, bracie, może i tobie kiedyś pomoc będzie potrzebna. A rodziny nie będzie!
— W tym roku tylu krewnych się nagle przypomniało — jak grzyby po deszczu. I to tylko od maja do września. Więc nie martw się, rodziny nam nie zabraknie — zaśmiał się Marek.
I odłożył słuchawkę.
**Życie uczy, iż ci, którzy przychodzą tylko po coś, znikają, gdy już nic nie ma do wzięcia. Prawdziwa rodzyna nie liczy, tylko daje.**