Katarzyna Herman. Teatr, pozytywna energia i „1670”

beskidzka24.pl 2 godzin temu

Aktorka Katarzyna Herman przyjechała do Cieszyna, by dwukrotnie zagrać w spektaklu „Dwoje na zakręcie”. Nam opowiedziała nie tylko o sztuce, ale także o hitowym serialu „1670”, który podbija Netflixa.

Już na pierwszy rzut oka sprawia Pani wrażenie osoby niezwykle pozytywnie nastawionej do ludzi i świata. Widać, iż to Pani świadomy wybór. Tak było zawsze czy – jak wiele rzeczy w życiu – przyszło to z czasem?

Czasami bywam wkurzona, to się zdarza. Przeszłam pieszo przez pół Cieszyna, a nieodśnieżone chodniki tego nie ułatwiały. Kiedy skarpety mi zamokły, aż tak bardzo się nie śmiałam. (śmiech) Mój tata powtarza, iż lepiej żartować, niż się denerwować. Tego się trzymam.

To podejście pomaga także w tym zawodzie?

To zawsze pomaga, nie tylko w tym zawodzie.

Nie jest to ani Pani pierwsza wizyta w tutejszym teatrze, ani w tych stronach. Jak wraca się do Cieszyna?

Niestety, za rzadko. Jeszcze nigdy nie miałam okazji być na Kinie na Granicy. Chciałabym kiedyś dotrzeć na ten festiwal. Do tej pory byłam tu tylko z teatrem. Raz wybrałam się do Cieszyna prywatnie, będąc w okolicy.

Ilekroć rozmawiam z twórcami, którzy pojawiają się w tym miejscu, każdy mówi, iż Cieszyn i tutejszy teatr mają w sobie pewnego rodzaju magię. Zgodzi się Pani z tym stwierdzeniem?

Tak. To piękny, stary teatr. Takie cacuszko. Lubię go, ale lubię też teatr w Bielsku-Białej. Na co dzień pracuję w Teatrze Dramatycznym, w Pałacu Kultury. On również ma swój urok, ale to zupełnie inna skala. Na życie wolę trochę mniejszą skalę. (śmiech)

W Cieszynie aż dwukrotnie zostanie wystawiony spektakl „Dwoje na zakręcie”. To opowieść o tym, co może wydarzyć się po 27 latach małżeństwa, kiedy do drzwi puka kryzys.

Dla mnie ta sztuka jest o tym, iż mimo kłótni można znaleźć jakieś porozumienie. W całej tej historii pojawia się pomoc w postaci naszego sąsiada, który w pewnym sensie nas terapeutyzuje. To nie jest do końca terapia. Terapeuta wyznacza nam kilka prostych zasad. Parę z nich można wziąć sobie do serca i wykorzystać w praktyce. Ważne jest to, by w trudnym momencie nie przerywać sobie.

Kiedy rzuci się jakimś przykrym słowem, trzeba umieć przeprosić. Czasami warto wrócić wspomnieniami do ważnych momentów. Wspomnienia pomagają przypomnieć sobie, jak dobrze było na początku, i wzmacniają związek. Podoba mi się też numer, który stosuje nasz terapeuta – chodzi o to, by razem zatańczyć. Wydaje mi się, iż taniec ma wielką moc. jeżeli dojdzie do tego jeszcze patrzenie sobie w oczy, wtedy całość naprawdę robi robotę.

Jak budowała Pani swoją postać? Jak opisałaby ją Pani w kilku słowach?

To nie jest rodzaj tekstu, na podstawie którego buduje się postać psychologicznie. To lekka i przyjemna komedia francuska – taka wzdrygałka, trochę błahostka. Psychologicznie buduję postacie w cięższych dramatach, w których gram. Mam do tego okazję chociażby we wspominanym wcześniej Teatrze Dramatycznym, w spektaklach takich jak „Kruk z Tower”, „Anioły w Warszawie” czy „The Wall”. Serdecznie państwa zresztą na nie zapraszam.

Tutaj opierało się to przede wszystkim na tym, iż z Bartkiem Topą znamy się, lubimy i często razem gramy. Doszliśmy do wniosku, iż nasza para czasami ekstremalnie się kłóci, bo… lubi. Wydaje się, iż to ich wspólne hobby. (śmiech) Szukaliśmy rytmów – kiedy uderzyć, a kiedy odpuścić. Budowanie postaci polegało tu bardziej na rytmach niż na psychologii.

Gdyby miała Pani zamknąć pracę nad tym spektaklem w jednym słowie lub zdaniu, co by to było?

Sympatyczne spotkanie towarzyskie.

Na scenie pojawia się Pani w towarzystwie Karola Dziuby i wspomnianego już Bartłomieja Topy. Przyjaźń między Panią a Bartkiem Topą narodziła się jeszcze przed wspólnymi projektami teatralnymi i filmowymi. Jakie były jej początki?

Nie przyjaźniliśmy się od początku. Lubiliśmy się, znaliśmy się pobieżnie, spotykając się „na trasie”. Spotkaliśmy się w pracy i dość gwałtownie okazało się, iż mamy podobny gust, podobne poczucie humoru i dobrze się dogadujemy. Na przyjaźń dopiero pracujemy. Nasze kolegowanie się zrodziło się w pracy.

W budowaniu relacji między postaciami taka więź jest pomocna?

Tak. Rozumiemy się, mówimy podobnym językiem. Dużo prościej się dogadujemy.

Pytam o to wszystko w nawiązaniu do hitowego serialu Netflixa „1670”, w którym zagraliście małżeństwo Adamczewskich. Co sprawiło, iż zdecydowała się Pani przyjąć rolę Zofii? Czy choć w pewnym stopniu zadecydował o tym kostium?

Tak, kostium zawsze jest miły. Zaczynając pracę nad tą produkcją, kompletnie nie wiedzieliśmy, co z tego wyjdzie. To był eksperyment. Na początku nie myślałam o kostiumie – był na dalszym planie. Wydawało mi się to interesujące w warstwie tekstowej i w warstwie poczucia humoru.

Przy tym tytule widać znakomitą pracę zespołową. Maciej Buchwald i Konrad Kondziela (reżyserzy), Iwo Krankowski (producent kreatywny i operator) oraz Janek Kwieciński (producent) to grupa przyjaciół, chłopaków koło czterdziestki, którzy bardzo dobrze się porozumiewają i wiedzą, czego chcą. Kiedy zaczynaliśmy, wszystko było nowe i wokół tego krążyły moje myśli. Z kostiumu ucieszyłam się dopiero później.

Co – poza warunkami atmosferycznymi – okazało się największym wyzwaniem w roli Zofii?

Warunki atmosferyczne nie były dla nas łaskawe, przede wszystkim w pierwszej serii. Podsumowując: podczas kręcenia pierwszej serii było nam za zimno, a przy drugiej i trzeciej – zdecydowanie za ciepło. (śmiech) Kostium nie jest prosty. Doskwiera mi coraz bardziej. Trochę marudzę, ale jest bardzo ciężki. Gorset też nie jest wygodny. Sznuruje się go długo, więc nie rozwiązuję go w przerwach. Kiedy wieczorem go rozwiązuję, przychodzi ulga.

Jak z Pani perspektywy, na przestrzeni kolejnych sezonów, zmieniła się Adamczycha? Relacje pomiędzy postaciami z pewnością się pogłębiły.

W pierwszej serii przedstawiliśmy się dosyć pobieżnie, ale dowcipnie. Druga seria jest pogłębiona psychologicznie i relacyjnie. Trzecia idzie jeszcze dalej. Nie znaczy to, iż nie żartujemy, ale zależało nam, by nie było to tylko odcinanie dowcipów i skeczy. Chcieliśmy stworzyć postacie z krwi i kości. Zżyliśmy się. Wiemy, jak nasze postacie reagują. To, co przynosi nam scenarzysta Jakub Rużyłło, jest dla nas niespodzianką.

Spodziewała się Pani tak ogromnej popularności serialu?

Nikt się tego nie spodziewał.

Czy obecnie, jeżeli chodzi o role serialowe, jest Pani najczęściej kojarzona właśnie z rolą Zofii z „1670”?

Tak. To moje najnowsze zadanie.

Jeszcze przez chwilę zostańmy przy serialach. (śmiech) „M jak miłość”, w którym w latach 2003–2004 wcielała się Pani w Iwonę Majer, obchodzi w tym roku 25. urodziny. Jak wspomina Pani pracę na tym planie?

Prawie tego nie pamiętam. Byłam wtedy w ciąży i to właśnie tym przede wszystkim żyłam. Wiedziałam, iż to krótki epizod. Była to zupełnie inna epoka, jeszcze przed dziećmi. Pamiętam za to moją rolę w serialu „Magda M.” oraz w serialu „Kryminalni”.

Gdyby miała Pani taką możliwość, do którego z tych seriali wróciłaby Pani najchętniej?

Z ekipą „Magdy M.” marzy nam się powrót na plan po latach, zwłaszcza iż scenarzysta napisał kontynuację. Zaryzykowałabym i chętnie spotkałabym się z nimi ponownie. Seriale czasami wracają, więc to mogłoby być ciekawe. Chętnie wróciłabym też do serialu „Ekipa” w reżyserii Agnieszki Holland. Swego czasu był pokazywany na Polsacie.

Zakończyły się zdjęcia do serialu „Piekło kobiet”, który przeniesie widzów do lat 30. XX wieku.

Widziałam już pierwsze fragmenty. Wygląda bardzo mrocznie i interesująco. Premiera zaplanowana jest na wiosnę w HBO Max. To kolejny serial kostiumowy, choć zupełnie inny – inna epoka i inne tematy.

Dziękuję za rozmowę.

Idź do oryginalnego materiału