Kaprealizm

ekskursje.pl 2 lat temu

Jak już pisałem, pasjami oglądam ostatnio stare filmy. Niestety, nie będzie to notka aż tak apolityczna, jak bym chciał, bo jedną z motywacji mej ucieczki w przeszłość jest poszukiwanie Zaginionych Utopii Kapitalizmu.

Inna sprawa, iż amerykańska popkultura naprawdę nigdy nie była apolityczna. Case in study: John Wayne. Gdy zyskał gwiazdorski status, miał kontrolę nad swoimi rolami – często współprodukował lub współreżyserował filmy i wykorzystywał to jako okazję do wygłaszania ideologicznych monologów.

Bodajże najwięcej tego jest w westernie „Chisum” (1970). Obejrzyjcie chociaż czołówkę – daje pewien przedsmak tego, jak wygląda sam film.

Uśmiecham się ironicznie, ale całość obejrzałem z przyjemnością. Bo ja w ogóle lubię westerny, nie tylko te, przy których się zgadzam z ideowym przesłaniem (co wbrew pozorom zdarza się całkiem często; muzyka country to też nie tylko ten syf, który puszczali w trójce).

Może to jedyny sposób na dyskusję międzybąbelkową – jeżeli pojawi się tu prawicowiec potrafiący kulturalnie dyskutować o westernach, nie wywalę go tylko za to, ze ma poglądy takie jak John Wayne. Skłonię raczej do zastanowienia się nad skalą tego podobieństwa.

John Chisum to postać zmitologizowana, ale historyczna – jeden z uczestników „wojny w hrabstwie Lincoln”, w której walczyli m.in. Patt Garret i Billy The Kid. Obrosło to tyloma legendami, iż nie da się dziś ustalić prawdy.

Co wiadomo na pewno, to iż Lawrence Murphy miał monopol na handel i wszelakie usługi, z bankowymi włącznie (fachowa nazwa to więc raczej „monopson”) w hrabstwie Lincoln. A propos korwinistów i ich „tylko państwo może stworzyć monopol” – tam nie było państwa, był Dziki Zachód, z którego gringos już pogonili państwo meksykańskie, ale jeszcze nie byli w stanie zastąpić go własnym.

Murphy pozyskał (westerny pokazują to zwykle jako „skorumpował”) lokalnego szeryfa, Billa Brady’ego. Bandidos pracujacy dla Murphy’ego byli bezkarni, bo Brady dał im status „zastępców szeryfa”.

Rancher John Tunstall założył konkurencyjną firmę oraz opłacił własną armię rewolwerowców, której działalność zalegalizował sędzia pokoju. Armia przyjęła miłe lewakom miano „Regulatorów”.

Tunstall zginął, ale jego armia wygrała wojnę o dominację nad hrabsterm Lincoln. Historia przyznała jej rację, niejako walkowerem – tylko Regulatorzy przeżyli, więc znamy tylko ich wersję wydarzeń.

Nawet w ich wersji pozostaje pewna niespójność – status Billy Kida. Walczył po stronie Regulatorów, ale gdy ci wygrali, pozostał „desperado”. Zastrzelił go w końcu dawny przyjaciel (acz jak zwykle w przypadku legend Dzikiego Zachodu, wszystko tu jest wątpliwe i słabo uźródłowione – ten, kto przeżył strzelaninę miał przecież powody, by kłamać na temat jej przebiegu).

John Wayne umieścił siebie w tej historii jako postać drugoplanową – krowiego barona Johna Chisuma, który popierał Regulatorów. Daje mu to okazję do wygłaszania monologów na temt przyczyn owego poparcia, które są polityczne jak w socrealizmie (te późne westerny z Waynem można nazwać „kaprealizmem”).

Chisum przedstawia siebie jako człowieka, który nie szuka przygód. Codziennie zarządzanie biznesem dostarcza mu ich w nadmiarze.

Ta działalność biznesowa przedstawiona jest z kolei jako filantropia – Chisumowi nie chodzi o personalne wzbogacenie się. Działa dla dobra wszystkich – konsumentów, kontrahentów, podwładnych.

Może i ma z tego jakieś przywileje, ale z nich nie korzysta. Nie dla niego szampany, najlepiej smakuje mu kawa z ogniska na prerii, wypita razem z kowbojami, którzy dla niego pracują.

„Ty pracujesz dla mnie, a ja pracuję dla wszystkich Amerykanina, który ma ochotę na stek” – mówi Wayne w innym filmie, „McLintock!”, w którym też gra krowiego barona. W ten sposób aktor jakby mówił do swoich fanów: „to, iż jestem gwiazdą oznacza tylko tyle, iż kupując bilet na western – stajesz się moim szefem”.

W tych westernach często występują mniejszości etniczne – Czarni, Chińczycy, Indianie i przede wszystkim Meksykanie. Wayne odnosi się do nich (w swoim mniemaniu) z szacunkiem i bez rasizmu. W „Fort Apache” mamy sugestię, iż wszystkie wojny z Indianami można by zakończyć w jeden dzień, gdyby zostawić negocjacje postaci granej przez Wayne’a, niestety jak zwykle wszystko zepsuł głupiec przysłany z Waszyngtonu (Henry Fonda).

Ameryka pokazana jest jako raj dla wszystkich, choćby dla mniejszości. Meksykański ogrodnik jest szczęśliwy, iż może pielęgnować piękny ogród krowiego barona, a chiński pracz, iż ma tyle prania.

Jak w memach z serii „this could be us, but you keep playing”, ten raj jest możliwy pod warunkiem, iż wszyscy znają swoje miejsce. Chińczycy nie domagają się prawa do głosu, kobiety rozwodu, pracownicy podwyżek, Indianie utraconych ziem a Czarni prawa do spacerowania po zmroku. I nikt nie kwestionuje przywództwa Johna Wayne’a, no chyba iż chce dostać po ryju.

Wydaje mi się, iż znając kaprealistyczne westerny – dobrze rozumiem światopogląd wyborców Trumpa, a także pisowskich emerytów. Młodzieży wyjaśnię, iż te westerny były pokazywane w TVP w latach 70., a każda taka emisja była świętem (w „Brunecie wieczorową porą” wszyscy sąsiedzi Kowalewskiego oglądają fikcyjny western „Przez prerie Arizony”; tak to wtedy wyglądało, okna w blokach migotały synchroniczną poświatą i grzmiały zwielokrotnionym echem lektora).

To też tłumaczy, dlaczego mimo swojej (słusznej) niechęci do elit, nie uważają za elitę Trumpa, Kaczyńskiego ani „swoich” celebrytów i oligarchów. Po prostu wierzą, iż jako widzowie, klienci czy wyborcy, są ich „szefami”. A kapitalizm wyobrażają sobie jak z tych monologów Chisuma.

Ja wiem, gdzie robią błąd w tym rozumowaniu – ale nie wierzę, iż da się ich do tego przekonać. Ta notka nie jest więc po to. Zapraszam do rozmowy o kaprealistycznych westernach (do których zaliczam także np. „Terytorium Komanczów”). O lewicowych planuję osobną notkę…

Idź do oryginalnego materiału