Kiedy na samym początku filmu "Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" prezydent Stanów Zjednoczonych o twarzy Harrisona Forda wychodzi na mównicę i ogłasza, iż "świat jest podzielony" oraz iż "stoimy przed wielkim wyzwaniem", myślę sobie "oho, będzie na poważnie". Zaraz jednak okazuje się, iż "wielkim wyzwaniem" jest monstrualna łapa gigantycznego kosmity, która wychynęła z Oceanu Indyjskiego, a ja przypominam sobie, iż zaczął się po prostu kolejny odcinek serialu zwanego "kinowe uniwersum Marvela". Na dobre i na złe.
Taki proces przeskalowywania oczekiwań jest charakterystyczny dla procesu oglądania "Nowego wspaniałego świata". Film z jednej strony manifestuje gatunkowe i polityczne ambicje: podrzuca gorące aktualne tematy, cytuje Huxleya, uruchamia skojarzenia z "Zimowym Żołnierzem" oraz paranoicznymi thrillerami z lat 70., które go zainspirowały, a potem jeszcze wrzuca do worka wywołane przez obecność Forda najntisowe szlagiery "Air Force One", "Stan zagrożenia" i "Czas patriotów". Z drugiej strony zaś – wchodzi do kin poprzedzony raportami o niekończących się dokrętkach, puchnącym budżecie i generalnym realizacyjnym bałaganie. Więc jak: ambitna czy jednak porażka?
Po przeskalowaniu wychodzi coś pomiędzy. "Nowy wspaniały świat" nie jest marvelowym prymusem, który wzniósłby się ponad ograniczenia studyjnego produkcyjniaka. Ale nie jest też jakąś szczególną katastrofą, która szorowałaby po dnie marvelowego garnka. Największym problemem jest tu przede wszystkim zmęczenie materiału: fakt, iż to czwarty film o Kapitanie Ameryce, siódmy występ Anthony'ego Mackiego w roli Sama Wilsona i trzydziesty piąty film z MCU. A iż reżyser Julius Onah jest kompetentny i nic więcej? A iż podpisany przez pięć osób scenariusz faktycznie brzmi i wygląda, jakby napisało go pięć osób? A to już tylko dodatkowe komplikacje.
Marvel jest oczywiście świadom problemu. Dlatego też "Nowy wspaniały świat" choćby na poziomie tytułu próbuje sprzedać nam ideę nowości. Sęk w tym, iż nowy Kapitan Ameryka (Anthony Mackie), nowy Falcon (Danny Ramirez), nowy Thaddeus Ross (Harrison Ford) i nowy Hulk (też Harrison Ford) to jedynie powtórki z rozrywki, kolejne wersje czegoś, co już dobrze znamy. Duża część filmu spędzona jest zresztą na próbie przegadania i odczarowania tej zagwozdki. Wilsonowi wciąż ktoś powtarza, iż nie jest Steve'em Rogersem, a on hamletyzuje, czy zasłużył na tarczę Kapitana. Harrison Ford zaś puszcza do nas oko, iż nie ma wąsa i nie wygląda jak William Hurt, którego zastąpił na ekranie.
Nawet schemat fabularny powiela szkielet "Wojny bohaterów", która powielała z kolei szkielet "Zimowego Żołnierza". Po kolei: na dzień dobry szybka szpiegowska misja, po niej szereg rozmów między ludźmi w garniturach, następnie zamach i nagle, ups, Kapitan znowu musi – niczym Ethan Hunt – sprzeciwić się rozkazom i wstawić za jakimś swoim wrednie zmanipulowanym przez wroga kolegą. Za czarny charakter robi oczywiście dyrygujący wszystkim zza kulis złowrogi mózgowiec (tym razem zresztą dosłownie mózgowiec – kto już widział, ten wie).
Można oczywiście postawić tezę, iż głównym problemem filmu jest jego polityczna zachowawczość. Kiedy mentor Wilsona, Isaiah Bradley (Carl Lumbly), zostaje wrobiony, aresztowany przez policję i wtrącony do więzienia, Onah wysyła w świat obrazy "naładowane" odwołaniami do śmierci George'a Floyda czy też postulatów ruchu Black Lives Matter. Ale kwestia koloru skóry funkcjonuje tu jedynie w domyśle, w niedopowiedzeniu. Nikt chyba choćby nie wymawia na głos słowa "Czarny". Temat zostaje więc nieprzepracowany, a aluzji jest ciut za mało, żeby mogły przemówić subwersywnie bez fabularnego wsparcia.
Równie mdły jest wątek "prezydencki". W POTUS-ie, który zmienia się w czerwonego Hulka, niektórzy chcą widzieć nawiązanie do Donalda Trumpa. Sam nie wiem: przypomnę tylko, iż film miał oryginalnie wejść do kin w zeszłym roku, na długo przed wyborami w USA. Na dodatek Ross-prezydent nie ma w sobie ani Trumpowskiego egoizmu, ani bezczelności. Ewidentnie ma zaś skrupuły i stosuje się do politycznego savoir-vivre'u. jeżeli łamie reguły, robi to w sekrecie, a choćby jeżeli flirtuje ze Złem, to generalnie chce dobrze. Onah i spółka serwują więc raczej uniwersalną przestrogę przed cedowaniem zbyt dużej władzy na niegodne zaufania jednostki.
Na papierze mamy tu zatem opowieść o Czarnym, który przywdziewa amerykańską flagę, o globalnych potęgach, które kłócą się o cenne złoża, i o prezydencie USA, który ma słabość do siłowych rozwiązań. A jednak polityczna para idzie w gwizdek – zaznaczę tylko na marginesie, iż to film nakręcony przez dużą korporację. Wydaje mi się jednak, iż problem jest nie tyle polityczny, co dramaturgiczny. Po prostu tematów nie przepisano tak wdzięcznie na superbohaterską naparzankę jak w dwóch poprzednich "Kapitanach". Nie powiem, to trochę wina tematów – czy raczej ich doboru. Deziluzja wobec rządowej inwigilacji z "Zimowego Żołnierza" oraz etyczna zagwozdka "wolność czy bezpieczeństwo" z "Wojny bohaterów" dawały świetny pretekst dla spektaklu bójek i pościgów. Problem systemowego rasizmu trudno jednak rozwiązać celnym prawym sierpowym.
W rezultacie "Nowy wspaniały świat" przynosi ciąg pojedynków Kapitana z zastępami anonimowych pomagierów. Tu i tam wyskakuje jeszcze Giancarlo Esposito jako zły najemnik Sidewinder, ale ewidentnie doklejono go na siłę i ma on znikomy wpływ na fabułę. Żeby nie było: to wszystko sceny zainscenizowane jak najbardziej rzetelnie, ale to też sceny o niskiej stawce i temperaturze emocjonalnej. Starcie z prawdziwym (choć ukrytym) antagonistą filmu ma tymczasem charakter w zamierzeniu intelektualny. W praktyce jednak raczej – absurdalny. Niestety: tonacja stalowo-szarawego komiksowego "realizmu" ma to do siebie, iż gryzie się z co bardziej "komiksowymi" elementami komiksowego pierwowzoru. Zgrzyt jest tu tak duży, iż przez kilka krótkich chwil jesteśmy niebezpiecznie blisko "Nagiej broni" czy "Austina Powersa".
Na szczęście prawdziwym trzonem filmu jest raczej konflikt Wilsona z prezydentem Rossem. Tu jest już lepiej, bo zawsze dobrze się patrzy, jak Harrison Ford wymachuje palcem przed czyimś nosem. Miło też czeka się, czy Mackie wreszcie powie mu "ok, boomer". Dlatego, chociaż droga do finału jest scenariuszowo wyboista i kręta, kulminacyjne starcie Kapitana-Wilsona z Hulkiem-Rossem faktycznie urasta do rangi ważnego wydarzenia. Wreszcie Się Dzieje, wreszcie Ktoś bije się z drugim Kimś o jakieś Coś. Niestety, wrażenie nie trwa zbyt długo, bo wszystko prowadzi do byle… przemowy. Równie letniej co ta, którą wygłosił Wilson w finale serialu "Falcon i Zimowy Żołnierz".
Wszystko rozumiem: film próbuje nas przekonać, iż Wilson, facet bez supermocy oryginalnego Kapitana, zamiast rozwiązań siłowych musi stawiać na dyplomację. Musi być supermediatorem, a nie superżołnierzem. Tylko iż przesłanie "warto rozmawiać" niebezpiecznie zbliża się tu do przesłania "nie kłóćmy się". A to już przesłanie nie tylko fundamentalnie antypolityczne – polityka jest w końcu sztuką kłócenia się – ale i, co gorsza, antydramatyczne. Dobry scenariusz wymaga dobrego konfliktu, dobrej kłótni właśnie. A także wykutej w tyglu tej kłótni wiarygodnej przemiany.
Tymczasem Mackie przez cały film ma w zasadzie do grania w kółko jedną scenę. To scena pod tytułem "być albo nie być Kapitanem?". Gra ją raz, drugi, trzeci, ósmy, i nic się nie zmienia. A potem nagle nastaje finał i Wilson jest już pogodzony ze sobą i światem: przemiana dokonała się poza kadrem, na słowo. Gdyby coś komuś umknęło, w tle rozbrzmiewa kipiąca od autoafirmacji piosenka Kendricka Lamara "I". Znacząco: piosenka, która stanowiła dumny promyczek światła w przestrzeni mrocznego i rozpolitykowanego albumu "To Pimp a Butterfly". Sugestia jest czytelna, choćby jeżeli dość niefortunnie stawia Harrisona Forda w roli Drake'a. I jasne, Harrison > Drake lekką ręką. Na razie jednak nie czuję się przekonany, iż Sam Wilson to marvelowski Kendrick.
Taki proces przeskalowywania oczekiwań jest charakterystyczny dla procesu oglądania "Nowego wspaniałego świata". Film z jednej strony manifestuje gatunkowe i polityczne ambicje: podrzuca gorące aktualne tematy, cytuje Huxleya, uruchamia skojarzenia z "Zimowym Żołnierzem" oraz paranoicznymi thrillerami z lat 70., które go zainspirowały, a potem jeszcze wrzuca do worka wywołane przez obecność Forda najntisowe szlagiery "Air Force One", "Stan zagrożenia" i "Czas patriotów". Z drugiej strony zaś – wchodzi do kin poprzedzony raportami o niekończących się dokrętkach, puchnącym budżecie i generalnym realizacyjnym bałaganie. Więc jak: ambitna czy jednak porażka?
Po przeskalowaniu wychodzi coś pomiędzy. "Nowy wspaniały świat" nie jest marvelowym prymusem, który wzniósłby się ponad ograniczenia studyjnego produkcyjniaka. Ale nie jest też jakąś szczególną katastrofą, która szorowałaby po dnie marvelowego garnka. Największym problemem jest tu przede wszystkim zmęczenie materiału: fakt, iż to czwarty film o Kapitanie Ameryce, siódmy występ Anthony'ego Mackiego w roli Sama Wilsona i trzydziesty piąty film z MCU. A iż reżyser Julius Onah jest kompetentny i nic więcej? A iż podpisany przez pięć osób scenariusz faktycznie brzmi i wygląda, jakby napisało go pięć osób? A to już tylko dodatkowe komplikacje.
Marvel jest oczywiście świadom problemu. Dlatego też "Nowy wspaniały świat" choćby na poziomie tytułu próbuje sprzedać nam ideę nowości. Sęk w tym, iż nowy Kapitan Ameryka (Anthony Mackie), nowy Falcon (Danny Ramirez), nowy Thaddeus Ross (Harrison Ford) i nowy Hulk (też Harrison Ford) to jedynie powtórki z rozrywki, kolejne wersje czegoś, co już dobrze znamy. Duża część filmu spędzona jest zresztą na próbie przegadania i odczarowania tej zagwozdki. Wilsonowi wciąż ktoś powtarza, iż nie jest Steve'em Rogersem, a on hamletyzuje, czy zasłużył na tarczę Kapitana. Harrison Ford zaś puszcza do nas oko, iż nie ma wąsa i nie wygląda jak William Hurt, którego zastąpił na ekranie.
Nawet schemat fabularny powiela szkielet "Wojny bohaterów", która powielała z kolei szkielet "Zimowego Żołnierza". Po kolei: na dzień dobry szybka szpiegowska misja, po niej szereg rozmów między ludźmi w garniturach, następnie zamach i nagle, ups, Kapitan znowu musi – niczym Ethan Hunt – sprzeciwić się rozkazom i wstawić za jakimś swoim wrednie zmanipulowanym przez wroga kolegą. Za czarny charakter robi oczywiście dyrygujący wszystkim zza kulis złowrogi mózgowiec (tym razem zresztą dosłownie mózgowiec – kto już widział, ten wie).
Można oczywiście postawić tezę, iż głównym problemem filmu jest jego polityczna zachowawczość. Kiedy mentor Wilsona, Isaiah Bradley (Carl Lumbly), zostaje wrobiony, aresztowany przez policję i wtrącony do więzienia, Onah wysyła w świat obrazy "naładowane" odwołaniami do śmierci George'a Floyda czy też postulatów ruchu Black Lives Matter. Ale kwestia koloru skóry funkcjonuje tu jedynie w domyśle, w niedopowiedzeniu. Nikt chyba choćby nie wymawia na głos słowa "Czarny". Temat zostaje więc nieprzepracowany, a aluzji jest ciut za mało, żeby mogły przemówić subwersywnie bez fabularnego wsparcia.
Równie mdły jest wątek "prezydencki". W POTUS-ie, który zmienia się w czerwonego Hulka, niektórzy chcą widzieć nawiązanie do Donalda Trumpa. Sam nie wiem: przypomnę tylko, iż film miał oryginalnie wejść do kin w zeszłym roku, na długo przed wyborami w USA. Na dodatek Ross-prezydent nie ma w sobie ani Trumpowskiego egoizmu, ani bezczelności. Ewidentnie ma zaś skrupuły i stosuje się do politycznego savoir-vivre'u. jeżeli łamie reguły, robi to w sekrecie, a choćby jeżeli flirtuje ze Złem, to generalnie chce dobrze. Onah i spółka serwują więc raczej uniwersalną przestrogę przed cedowaniem zbyt dużej władzy na niegodne zaufania jednostki.
Na papierze mamy tu zatem opowieść o Czarnym, który przywdziewa amerykańską flagę, o globalnych potęgach, które kłócą się o cenne złoża, i o prezydencie USA, który ma słabość do siłowych rozwiązań. A jednak polityczna para idzie w gwizdek – zaznaczę tylko na marginesie, iż to film nakręcony przez dużą korporację. Wydaje mi się jednak, iż problem jest nie tyle polityczny, co dramaturgiczny. Po prostu tematów nie przepisano tak wdzięcznie na superbohaterską naparzankę jak w dwóch poprzednich "Kapitanach". Nie powiem, to trochę wina tematów – czy raczej ich doboru. Deziluzja wobec rządowej inwigilacji z "Zimowego Żołnierza" oraz etyczna zagwozdka "wolność czy bezpieczeństwo" z "Wojny bohaterów" dawały świetny pretekst dla spektaklu bójek i pościgów. Problem systemowego rasizmu trudno jednak rozwiązać celnym prawym sierpowym.
W rezultacie "Nowy wspaniały świat" przynosi ciąg pojedynków Kapitana z zastępami anonimowych pomagierów. Tu i tam wyskakuje jeszcze Giancarlo Esposito jako zły najemnik Sidewinder, ale ewidentnie doklejono go na siłę i ma on znikomy wpływ na fabułę. Żeby nie było: to wszystko sceny zainscenizowane jak najbardziej rzetelnie, ale to też sceny o niskiej stawce i temperaturze emocjonalnej. Starcie z prawdziwym (choć ukrytym) antagonistą filmu ma tymczasem charakter w zamierzeniu intelektualny. W praktyce jednak raczej – absurdalny. Niestety: tonacja stalowo-szarawego komiksowego "realizmu" ma to do siebie, iż gryzie się z co bardziej "komiksowymi" elementami komiksowego pierwowzoru. Zgrzyt jest tu tak duży, iż przez kilka krótkich chwil jesteśmy niebezpiecznie blisko "Nagiej broni" czy "Austina Powersa".
Na szczęście prawdziwym trzonem filmu jest raczej konflikt Wilsona z prezydentem Rossem. Tu jest już lepiej, bo zawsze dobrze się patrzy, jak Harrison Ford wymachuje palcem przed czyimś nosem. Miło też czeka się, czy Mackie wreszcie powie mu "ok, boomer". Dlatego, chociaż droga do finału jest scenariuszowo wyboista i kręta, kulminacyjne starcie Kapitana-Wilsona z Hulkiem-Rossem faktycznie urasta do rangi ważnego wydarzenia. Wreszcie Się Dzieje, wreszcie Ktoś bije się z drugim Kimś o jakieś Coś. Niestety, wrażenie nie trwa zbyt długo, bo wszystko prowadzi do byle… przemowy. Równie letniej co ta, którą wygłosił Wilson w finale serialu "Falcon i Zimowy Żołnierz".
Wszystko rozumiem: film próbuje nas przekonać, iż Wilson, facet bez supermocy oryginalnego Kapitana, zamiast rozwiązań siłowych musi stawiać na dyplomację. Musi być supermediatorem, a nie superżołnierzem. Tylko iż przesłanie "warto rozmawiać" niebezpiecznie zbliża się tu do przesłania "nie kłóćmy się". A to już przesłanie nie tylko fundamentalnie antypolityczne – polityka jest w końcu sztuką kłócenia się – ale i, co gorsza, antydramatyczne. Dobry scenariusz wymaga dobrego konfliktu, dobrej kłótni właśnie. A także wykutej w tyglu tej kłótni wiarygodnej przemiany.
Tymczasem Mackie przez cały film ma w zasadzie do grania w kółko jedną scenę. To scena pod tytułem "być albo nie być Kapitanem?". Gra ją raz, drugi, trzeci, ósmy, i nic się nie zmienia. A potem nagle nastaje finał i Wilson jest już pogodzony ze sobą i światem: przemiana dokonała się poza kadrem, na słowo. Gdyby coś komuś umknęło, w tle rozbrzmiewa kipiąca od autoafirmacji piosenka Kendricka Lamara "I". Znacząco: piosenka, która stanowiła dumny promyczek światła w przestrzeni mrocznego i rozpolitykowanego albumu "To Pimp a Butterfly". Sugestia jest czytelna, choćby jeżeli dość niefortunnie stawia Harrisona Forda w roli Drake'a. I jasne, Harrison > Drake lekką ręką. Na razie jednak nie czuję się przekonany, iż Sam Wilson to marvelowski Kendrick.