„Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” – potwór Feigensteina [RECENZJA]

filmawka.pl 3 godzin temu

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat to interesujący przypadek, zatem rozłóżmy go na kawałki. Film jest pewnego rodzaju sequelem Niesamowitego Hulka, pierwszą produkcją od czasów Eternals (2021), gdzie ktoś w końcu przejął się ogromnym, skamieniałym kosmitą wyrastającym z głębin Oceanu Indyjskiego, kontynuacją serialu Falcon i Zimowy żołnierz oraz, rzecz jasna, czwartą „solową” odsłoną przygód jegomościa z tarczą w Gwieździsty Sztandar. Tyle, iż jest również pierwszym, nowym Kapitanem Ameryką. Ta sytuacja przypomina nieco tego jednego nerda/roztrzepanego korpoludka, który omyłkowo zderza się z przechodniem, upuszczając wszystkie swoje papiery. Próba uporządkowania tego wszystkiego kończy się niepowodzeniem, ale coś tam mu w głowie zostało. Tymi „cosiami” są jednak stare pomysły. Film Juliusa Onaha nie jest ani czymś nowym, ani tym bardziej wspaniałym.

Pięcioosobowy zespół scenarzystów pozszywał Nowy wspaniały świat z poprzednich produkcji wchodzących w skład imponującego już rozmiarami Marvel Cinematic Universe. Generał Thaddeus Ross (zmarłego Williama Hurta zastąpił Harrison Ford) został prezydentem Stanów Zjednoczonych, a światowe mocarstwa ochoczo wyciągnęły łapska po nowy minerał: wydobywane z ciała Celestianina Tiamuta adamantium. W środku tego wszystkiego znalazł się Sam Wilson, który jako Kapitan Ameryka musi, ku chwale ojczyzny, odłożyć na bok swoje osobiste utarczki z Rossem i rozpracować spisek o światowej skali. Obraz Onaha gwałtownie popada jednak we wtórność. Zanim się obejrzymy, Kapitan Ameryka z krajowego bohatera znów stanie się drzazgą w oku Wuja Sama, a film spróbuje przybrać polityczno-szpiegowski kostium. Co jednak 11 lat temu sprawdziło się w Zimowym żołnierzu, tym razem będzie jedynie kolejną kłodą do przeskoczenia w naszej drodze ku napisom końcowym. Nowy wspaniały świat powiela narracyjną strukturę poprzednich obrazów o amerykańskim superżołnierzu. Sam Wilson przeżywa to samo, co Steve Rogers, czyli w miarę efektowną misję na otwarcie filmu, wizytę w tajnej bazie wojskowej połączoną z konfrontacją z antagonistą i ocalenie wszystkich przed konfliktem na skalę światową. Wszystko to przeplatane jest umiarkowanie zabawnymi one-linerami.

kadr z filmu „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat”

Nowy Kapitan cierpi na wysokie tempo i nie chodzi tu o wysokooktanowe sceny akcji, a o prędkość z jaką prowadzony jest główny wątek. Wydarzenia po prostu się dzieją, bo wymaga tego fabuła, a twórcy sprawiają wrażenie, jakby próbowali upchać w te dwie godziny wszystko, co przyjdzie im do głowy. Bohaterowie gwałtownie znajdują rozwiązania swoich problemów, a scenarzyści chętnie wskazują im sposoby wydostania się z taraptów. Duża część wątków to jedynie wydmuszki mające przydać się akurat, kiedy film będzie tego wymagał. Nie ma w tym żadnej głębi, chociaż widać, iż scenopisarski team – Rob Edwards, Malcolm Spellman, Dalan Musson, Peter Glanz i reżyser Julius Onah – miał chrapkę na coś minimalnie ambitnego. W filmie słychać echa politycznej sytuacji w Stanach Zjednoczonych, międzynarodowych konfliktów oraz dyplomatycznych rozgrywek. Czym jednak miałby być tytułowy nowy, wspaniały świat? Na to pytanie odpowiada zepchnięte na dalszy plan adamantium, a cała intryga sprowadza się niestety do staroszkolnej, osobistej wendety. Tu przechodzimy do antagonistów. Jeden z jest mózgowcem i w połączeniu z próbą poskładania politycznego thrillera cały koncept wcale nie wygląda tak źle. Scenarzyści przybyli na turniej szachowy, ale przynieśli ze sobą warcaby. A swoją drogą: wiecie, jakie jeszcze filmy z Marvel Cinematic Universe miały aż pięciu scenarzystów? Deadpool & Wolverine oraz Ant-Man i Osa. Wnioski wyciągnijcie sami.

Dlaczego we wstępie wspomniałem o tym, czym jest Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat? Dlatego, iż obraz chętnie przywołuje wydarzenia z Niesamowitego Hulka w kontekście postaci prezydenta Rossa. Julius Onah swoim filmem ewidentnie próbuje odkupić grzeszki nowego mieszkańca Białego Domu. Zaprezentować go z nieco innej, osobistej strony, wywołać naszą empatię i pokazać, iż to już nie jest ten sam służbista, którego znaliśmy. To w dużym stopniu się udaje, bo bohater Harrisona Forda kruszy otaczające jego serce skały. Wystarczyło dać mu nieco więcej czasu ekranowego. Problem w tym, iż tego czasu ma zbyt wiele. A gdzie w tym wszystkim jest tytułowy bohater? Sam Wilson ma te same rozterki, co w poświęconym mu serialu: czy aby na pewno jest dobrym wyborem na Kapitana Amerykę? Film skutecznie spłyca jego wewnętrzną walkę, co jest konsekwencją tego, o czym wspominałem wcześniej – bohaterowie dostali od scenarzystów spore taryfy ulgowe w pokonywaniu przeszkód. Sam niby ma jakieś wątpliwości, coś tam pomarudzi, a ostateczne konflikty zażegnuje przemowami udowadniając, iż Kapitan Ameryka to nie tylko serum superżołnierza. Jest to powtórzony speedrun jego historii z Falcona i Zimowego żołnierza. Szkoda, iż twórcy zmarnowali szansę na legitymizację jednej z nowych twarzy uniwersum kosztem odległoplanowego bohatera.

„Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” / fot. Disney

Najbardziej w tym wszystkim żal jest Anthony’ego Mackiego. Jego Kapitan Ameryka ma swoją osobowość, inny rodzaj charyzmy, niż Steve Rogers i jest w stanie poprowadzić nowych Avengersów (chociaż biorąc pod uwagę obecny bałagan w multiwersowej sadze nie zdziwię się, jeżeli będzie to ktoś zupełnie inny). Pozostaje mieć nadzieję, iż kolejna trylogia o Kapitanie pójdzie śladami tej pierwszej i najlepsze jest dopiero przed nami. Pomimo wątpliwego poziomu scenariusza, twórcy przez sporą część filmu całkiem dobrze radzą sobie w mydleniu widzom oczu. Logika nierzadko pozwala przewidzieć plot twist, abyśmy za moment przekonali się o tym, iż zostaliśmy wpuszczeni w maliny. Co by tu nie mówić, produkcje o gościach i gościówach ratujących świat to jednak rozrywka. Tu również nie ma zawodu, ale ciężko tu szukać czegoś przełomowego. Sam Wilson ma tę przewagę, iż nie pozbył się swoich skrzydeł, a to daje nowe możliwości rozrywkowe. A’la topgunowa scena walki powietrznej jest tego wyraźnym dowodem. Ten aspekt produkcji twórcy czują wyraźnie lepiej, aniżeli gierki mające miejsce w kuluarach międzynarodowej polityki. Nie ma potrzeby pastwić się nad efektami specjalnymi, bo te – jak to przez ostatnie lata w Marvelu – są bardzo nierówne i widać nad czym spece musieli pracować nieco dłużej. Do poziomu Iron Mana daleko.

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat jest filmem do bólu średnim, ale najbardziej boli chyba jego marnotrawstwo. Marnotrawstwo historii, aktorów (zgadnijcie, kogo gra Giancarlo Esposito!), postaci, ale i czasu. Regres Marvel Cinematic Universe widoczny jest gołym okiem, a Strażnicy Galaktyki 3 wydają się wypadkiem przy pracy. Co dalej w kolejce? Thunderbolts* oraz Fantastyczna Czwórka, które – miejmy nadzieję – zaoferują coś ciekawszego, niż wtórność i lepiej potraktują głównych bohaterów.

korekta: Magda Wołowska

Idź do oryginalnego materiału