Warszawskie Hybrydy znów zatrzęsły się rockiem. 17 czerwca w ramach trasy Mayhem & Revelry Tour ’25 do stolicy zawitała jedna z ciekawszych formacji młodego pokolenia rocka – Dirty Honey. Fani mocnych brzmień nie zawiedli – klub wypełnił się po brzegi, a atmosfera od pierwszych riffów była elektryczna.
Wieczór otworzył James and The Cold Gun, który skutecznie rozgrzał publiczność, stawiając sobie jeden cel – przygotować wszystkich na gwiazdę wieczoru. Zagrali energiczny, bezpretensjonalny set, idealnie wpisujący się w rockowego ducha. W ich występie nie brakowało emocji, mocy i szczerości, jakiej oczekuje się po dobrym supporcie.
Gdy do gry wkroczyła czwórka z Los Angeles, nie było już wątpliwości, kto rządzi sceną. Dirty Honey rozpoczęli mocnym „Gypsy”, które ustawiło poprzeczkę wysoko, serwując słuchaczom klasyczne rockowe brzmienie z bluesową nutą. W ślad za nim poleciały kolejne numery, w tym „California Dreamin’”, „Heartbreaker” czy pełen instrumentalnej furii „Scars”.
W trakcie koncertu nie brakowało momentów bardziej nastrojowych. Ballada „Coming Home”, zagrana z udziałem akustycznej gitary, przyniosła chwilę wytchnienia, a równie liryczne „Another Last Time” dopełniło tę spokojniejszą część wieczoru. Nie zabrakło również niespodzianek – zespół zagrał cover „Honky Tonk Women” The Rolling Stones w country-rockowym wydaniu, a także „Last Child” z repertuaru Aerosmith. Szczególnym momentem była piosenka „Don’t Put Out The Fire”, którą – jak wspomniał wokalista – po raz pierwszy wykonali właśnie na tej samej scenie w Hybrydach dwa lata wcześniej. Trudno o lepszy dowód, iż Warszawa zajmuje ważne miejsce w ich koncertowej historii.
Sporo działo się instrumentalnie – gitarowe solówki rozgrzewały salę, wywołując fale aplauzów. Publiczność doceniała każdy techniczny popis. Dało się też zauważyć, iż pod sceną zgromadzili się prawdziwi fani – słowa piosenek były znane na pamięć, a energia tłumu nie słabła ani na moment.
Finał? Z przytupem. Na bis wokalista pojawił się w koszulce z żartobliwym napisem nawiązującym do Warszawy, którą chwilę wcześniej otrzymał od kogoś z tłumu. Po nastrojowym „You Make It All Right” zespół odpalił bezkompromisowy „Won’t Take Me Alive”, który poderwał cały klub do skakania, by zakończyć jednym z najbardziej znanych utworów – „Rolling 7s”. Popłynęło już wtedy tylko jedno przesłanie: All you need is little lovin’!
Dirty Honey pokazali, iż są jednym z mocniejszych koncertowych towarów eksportowych rocka. Wysokooktanowa energia, świetny kontakt z publicznością i autentyczność – to dokładnie to, co sprawia, iż kochamy rocka na żywo.