Kącik Retro: Indiana Jones and the Infernal Machine (PC). W pogoni za utraconym tytułem

pograne.eu 3 tygodni temu

Po sukcesie Tomb Raider oraz jego kolejnych iteracji kwestią czasu było tylko, kiedy również protoplasta brytyjskiej archeolożki – Indiana Jones – doczeka się swojej gry w tej konwencji. Ten bowiem, choć gościł już na konsolach i komputerach wielokrotnie, nigdy nie miał okazji zrobić tego w podobnym stylu. Indiana Jones and the Infernal Machine miało ambicję strącenia niesfornej Brytyjki z archeologicznego tronu i odzyskanie tytułu najsłynniejszego grabieżcy grobowców.

Spis Treści

  • Fabuła
  • Rozgrywka
  • Poziomy
  • Komfort zabawy
  • Warstwa techniczna
  • Podsumowanie


Kup Indiana Jones and the Infernal Machine (PC/GOG)

Królestwo Wielkiego Babilonu

Eksperyment udał się raczej średnio, co nie powinno raczej nikogo dziwić, zważywszy na to, iż kolejnych gier z Indym przez lata pojawiło się niewiele, a tych naprawdę dobrych jeszcze mniej. Nie można jednak powiedzieć, iż Indiana Jones and the Infernal Machine potencjału nie miał. Wręcz przeciwnie, miał go aż nadto. Twórcy postanowili zabrać w nas w najbardziej jak dotąd filmową przygodę, pełną zwrotów akcji, dynamicznych potyczek i licznych, naszpikowanych pułapkami i zagadkami starożytnych ruin, które odwiedzimy w trakcie naszych poszukiwań tytułowej piekielnej maszyny, pamiętającej jeszcze czasy królestwa Babilonu.

Awanturniczy klimat przygód Jonesa jest tutaj silny.

Na drodze stanęły jednak ograniczenia technologiczne. O ile CORE Design w swoich Tomb Raiderach fabułę traktowało raczej jako miły dodatek, o tyle Lucasfilm Games przykładało do niej dużą wagę. Efekt jest dość interesujący, bo w całej tej intrydze, w której udział biorą zarówno Sowieci, jak i agenci CIA, czuć olbrzymi potencjał, którego spełnienie blokowane jest przez sztywne przerywniki filmowe o skąpych animacjach i nieco pośpiesznych dialogach. W konsekwencji plejada kolorowych bohaterów nie ma szans na odciśnięcie głębszego śladu w pamięci graczy, podobnie zresztą jak sama opowieść.

Docenić należy natomiast fakt, iż klimat awanturniczych przygód Indy’ego jak najbardziej jest tutaj odczuwalny, w dodatku bez polegania na utartych kliszach. Wykorzystanie Sowietów jako przeciwników było w momencie premiery czymś dla serii świeżym, a twórcy – o czym w jednym z późniejszych wywiadów mówił Hal Barwood – planowali wplecenie do opowieści UFO, co zawetował sam George Lucas, pragnący wykorzystać ten motyw w planowanej czwartej odsłonie serii. Nie oznacza to jednak, iż w Indiana Jones and the Infernal Machine elementów paranormalnych nie uświadczymy. Te oczywiście się pojawiają, ale dzieje się to dopiero pod sam koniec. Przez lwią część gry walczymy wyłącznie z ludźmi i dziką zwierzyną.

Walka, choć obecna, raczej nie powala.

Tomb Raider, ale nie do końca

Nie potrzeba zbyt długo przyglądać się rozgrywce, aby inspiracje twórców serią Tomb Raider stały się jasne. Na pierwszy rzut oka może się wręcz wydawać, iż Indiana Jones and the Infernal Machine to bezpardonowa kopia, ale byłoby to stwierdzenie dla produkcji Lucasfilm Games niesprawiedliwe. Fakt, koncepcja jest podobna: kamera zza pleców, „tank controls”, a także dość kanciasty projekt lokacji, w których to naprzemiennie wspinamy się, rozwiązujemy zagadki i ostrzeliwujemy się z żołnierzami Stalina.

To jednak wyłącznie pierwsze wrażenie, bo dość gwałtownie okazuje się, iż ekipa z Lucasfilm Games postanowiła rozłożyć ciężar nieco inaczej, niż mogą być do tego przyzwyczajeni fani Lary. Przede wszystkim walka odgrywa tutaj zupełnie marginalną rolę. Istnieje, oferuje choćby kilka rodzajów broni, w tym maczetę i wyrzutnię rakiet, ale pozostaje ona raczej mało satysfakcjonująca, zwłaszcza iż najczęściej prujemy do węży, pająków i skorpionów, które stanowią istną plagę dla każdej z odwiedzanych lokacji, niezależnie od tego, czy mowa o babilońskich grobowcach, południowoamerykańskiej dżungli czy klasztorom gdzieś w Azji.

Mapy dość skutecznie emulują poczucie otwartości, choćby jeżeli bywają korytarzowe.

Egzotyczne labirynty

Poza czyhającymi na nas niebezpieczeństwami wszystkie te miejscówki łączy ponadto ich skomplikowanie. Mapy w Indiana Jones and the Infernal Machines imponują rozmiarami, co rusz otwierając przed nami swoje kolejne fragmenty, kiedy wydaje nam się, iż właśnie docieramy do ich końca. Nie ma tutaj oczywiście mowy o otwartym świecie (nawet jeżeli część z siedemnastu misji daje nam nieco więcej wolności), a raczej o długich, pełnych rozgałęzień labiryntach, w których wyjątkowo łatwo jest się zgubić lub przeoczyć jakiś drobny element, potrzebny do pchnięcia historii do przodu.

Bywa to frustrujące, bo kręcenie się w kółko nigdy przyjemne nie jest, a już zwłaszcza nie w połączeniu z boleśnie anachronicznym i mało płynnym sterowaniem, niedorównującym choćby temu z pierwszego Tomb Raidera. Na szczęście twórcy wynagradzają nasz trud pięknymi (jak na ówczesne możliwości komputerów) widokami oraz szeregiem skarbów do zebrania (te mają określoną wartość w gotówce, za którą między misjami możemy dokupić amunicję i apteczki). Przez większość czasu skutecznie hamuje to narastającą w graczu frustrację, gwarantując poczucie, iż mimo wszystko dokonujemy jakichś postępów.

Sekcje z pojazdami skutecznie odświeżają formułę.

Kwestia przyzwyczajenia

Z czasem uczymy się też sterowania, przyzwyczajamy się do niekiedy pokrętnej logiki twórców w kwestii projektów poziomów czy zagadek (te na szczęście są w większości całkiem sensownie zaplanowane), a także zaczynamy mimowolnie zwracać na uwagę na charakterystyczne elementy mapy, jak choćby szczeliny, przez które możemy się przeczołgać, lub miejsca do zaczepienia naszego bicza celem wspięcia się na wyższe piętro bądź przeskoczenia nad rozpadliną. W większości przypadków nie ciąży nad nami presja czasu, więc nie musimy się śpieszyć, mogąc zamiast tego cieszyć się samotną atmosferą wewnątrz grobowców.

Warto też wspomnieć, iż Lucasfilm Games postanowiło co jakiś czas zabawić gracza jakąś unikalną sekwencją. W efekcie niekiedy w nasze ręce wpadnie ponton, którym spłyniemy w dół górskiego strumienia, innym razem wskoczymy za kierownicę Jeepa i popędzimy wzdłuż kanionów, a jeszcze kolejnym naszym głównym środkiem transportu zostanie kopalniany wagonik. Skutecznie odświeża to mimo wszystko dość schematyczną rozgrywkę i każdorazowo witałem je z otwartymi rękoma. To samo powiedzieć można zresztą o walkach z bossami, będących na dobrą sprawę małymi i raczej prostymi zagadkami, wynagradzającymi nasz trud kolejnymi częściami tytułowej maszyny, oferującymi rozmaite zdolności specjalne, jak choćby niewidzialność.

Każda zdobyta część Piekielnej Maszyny to także nowa magiczna sztuczka.

Archeologiczny reumatyzm

Problem w tym, iż wszystko to odrobinę za mało, by zadośćuczynić grzechy gry, a raczej jeden główny – wspomniane już sterowanie. Fakt, z czasem da się do niego przyzwyczaić, ale nigdy nie przestaje być ono frustrujące. Brak tu sensownej precyzji czy charakterystycznej dla serii Tomb Raider płynności ruchów, przez co eksploracja dość prędko staje się męcząca, co w grze na niej opartej jest po prostu karygodne. Nie chodzi tutaj choćby o poziom trudności sekcji platformowych, bo szybki zapis i odczyt kompletnie niwelują jakiekolwiek zagrożenie, a raczej o to, iż wizja tego, iż spędzimy kilkanaście minut na mozolnym wspinaniu się gdzieś tylko po to, by nic tam nie znaleźć, sprawia, iż trudno oprzeć się pokusie sięgnięcia po poradnik.

Problematyczna okazuje się również warstwa techniczna. Poziom oprawy wprawdzie jest całkiem niezły – angielski dubbing to standard tamtych lat, świetna muzyka pojawia się tylko w kluczowych momentach, a i grafika potrafi wywołać uśmiech pomimo wieku gry (aczkolwiek to głównie w przypadku lokacji). Niestety Indiana Jones and the Infernal Machines ma swoje za uszami. Detekcja kolizji bywa problematyczna, wywołując tym samym liczne śmierci. Indiana potrafi zastygnąć w miejscu, jeżeli wczytamy zapis wykonany tuż po wspięciu się na platformę (na szczęście wpisanie komendy “fixme” po wciśnięciu F10 załatwia sprawę). Arbitralne jest też to, czy trafimy w cel w trakcie walki.



Mógłbym tak wymieniać długo, bo podobnych upierdliwości jest mnóstwo, ale zamiast tego powiem tylko, byście byli na to przygotowani. Raczej nie powinniście natknąć się na nic, co zepsułoby Waszą grę, ale wszystkie te drobnostki razem jak najbardziej wpływają na komfort zabawy. Pamiętajcie też o tym, by często zapisywać stan rozgrywki. Gra na Windowsie 10 lubi wykrzaczyć się w losowych momentach, a iż autozapisu brak, zapominalscy mogą stanąć przed koniecznością powtarzania sporej części misji.

W pogoni za utraconym tytułem

Indiana Jones and the Infernal Machine to produkcja o zmarnowanym potencjale. Lucasfilm Game miało bowiem okazję stworzyć pretendenta do archeolożego tronu, ale niestety ją zmarnowało. W grze czuć przebłyski geniuszu – potencjalnie interesującą opowieść, przepiękne i skomplikowane lokacje, a także różnorodną rozgrywkę – który jednak tłamszony jest przez techniczne wpadki lub ograniczenia. Wprawdzie Indiana Jones and the Infernal Machine potrafi bawić i miejscami dawał mi sporo frajdy, ale widok napisów końcowych wzbudził we mnie nie satysfakcję, a ulgę, iż w końcu mogę odwiesić kapelusz na haczyk.

Przeczytaj także

Indiana Jones i Wielki Krąg – recenzja (XSX). Uncharted dla turystów


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Idź do oryginalnego materiału