Piotr Dumała jest twórcą ze wszech miar oryginalnym. Każdym swoim kolejnym projektem robił wszystko, by nie dać się zaszufladkować. Zasłynął znakomitymi animacjami, stworzył choćby własną technikę gipsowych płytek, adaptował Fiodora Dostojewskiego, przepisywał popularne bajki, wpisując je w rozerotyzowaną wyobraźnię. Wreszcie trafił do kina aktorskiego – raz kręcąc egzystencjalne slow cinema ("Las"), a kiedy indziej mieszając oniryzm z groteską ("Ederly"). "Fin del Mundo?", jego najnowszy film fabularny, jest kolejną próbą wywinięcia się popularnym łatkom, tym razem dzięki estetyki absurdu. A jednocześnie dowodem na to, iż czasem nienajlepszym pomysłem jest gonienie za oryginalnością za wszelką cenę.
Film ogląda się jak przeciągnięty do granic wytrzymałości wyjątkowo niezabawny żart, z którego śmieje się tylko jego autor. Nie pomaga fakt, iż realizacja przypomina nieszczególnie dobrze zrealizowany teatr telewizji albo amatorski film nakręcony przez bandę niewydarzonych podrostków, którzy akurat przerabiali na lekcjach polskiego Mrożka. To sprawia, iż "Fin del mundo?" jawi się jako dzieło nieznośne jak mało które. Trudne do wysiedzenia z powodu bólu oczu i ciarek żenady.
Absurd ma, rzecz jasna, długą tradycję, również w polskiej kulturze. Rządzi się własnymi prawami, również łatwością rozbijania koherentności świata przedstawionego poprzez podkreślanie jego sztuczności, a co za tym idzie – umowności. Chciałoby się, przede wszystkim ze względu na sympatię do autora i jego poprzednich projektów, założyć, iż dramatycznie nieautentyczna gra aktorska, sztuczna scenografia, telewizyjna realizacja i płycizna opowiadanej historii, to tylko strategia twórcza, która ma po brechtowsku burzyć czwartą ścianę. choćby jeżeli tak założymy, to pozostaje pytanie: po cóż burzyć dawno zdemontowane przepierzenia? Po co silić się na gest, który w kinie jest tak ograny, iż już zwyczajnie nic nie znaczy? Może jedynie posłużyć, jeżeli zostanie dobrze wykorzystany (że wspomnę choćby "Deadpoola"), jako autoironiczne źródło humoru. A tu, niestety, w żart się nie obraca. jeżeli już to w męczące, naftalinowe i jakże odległe nawiązanie do niegdysiejszego teatru absurdu.
Choć, trzeba przyznać, punkt wyjścia jest interesujący. Największy potencjał komiczny mają rodzice głównych bohaterów, którzy z przyzwyczajenia po śmierci wciąż mieszkają ze swoimi dziećmi. Pada choćby jeden jedyny śmieszny żart: wychodzący z łazienki staruszek z całą powagą orzeka, iż na jego problemy z prostatą śmierć pomogła tylko trochę. Można założyć, iż Dumała wymyślił ten motyw w pierwszej kolejności i tak mu się spodobał, iż postanowił zamienić go w pełnometrażowy film. Problem w tym, iż trzeba było dopisać całą resztę. I tu zaczyna się źródło artystycznej katastrofy.
A jest to opowieść tyleż absurdalna (w przypadku tego filmu mogłoby to zabrzmieć niczym pochwała), co wydumana, a jednocześnie całkowicie niezajmująca. Mamy bowiem rodzinkę zamieszkującą spore domostwo, która żyje całkiem spokojnie (nie licząc zmarłych rodziców, którzy zdają się przeżywać pośmiertną drugą młodość), dopóki jeden z braci nie odkrywa cudownych zdolności. Pracuje na lotnisku przy prześwietlaniu bagaży. W pewnym momencie orientuje się, iż nie potrzebuje do tego żadnej maszyny. Śmieszne? Nie bardzo. Z fabularnym potencjałem? Niewielkim. Choć Dumała wielce się stara, by użyć tego niemalże superbohaterskiego motywu do snucia opowieści trochę szpiegowskiej, trochę sensacyjnej, a trochę melodramatycznej. Najbardziej jednak nijakiej, bo ostatecznie różnorakie wątki – polityczne, sercowe, obyczajowe – nie wiodą w żadne interesujące rejony. Historia zwyczajnie rozwija się sennie i ani przez moment nie ma się wrażenia, iż można liczyć na jakiś satysfakcjonujący finał. I przynajmniej się nie rozczarowujemy.
O ile o fabularnym potencjalne pewnie można byłoby jeszcze podyskutować, o tyle trudno przejść obojętnie wobec skeczowego stylu Dumały. Akcja bowiem wiedzie od sceny do sceny, bez znaczących łączników, które by zapewniły całości wystarczający poziom koherencji. Opowieść jest tak wątła, iż ostatecznie rozpada się na niemalże niezależne scenki, które przypominają telewizyjny kabaret – na dodatek raczej z tych męczących i nietrafiający w gusta publiki.
Najgorsze jest jednak to, iż zalane jest to pretensjonalnym sosem szacownej tradycji teatru absurdu. Na siłę sugeruje ona jakieś sensy, jakieś znaczenia, które być może poukrywane są w jakichś głębszych poziomach nawiązań, intertekstów i cytatów. Ale na powierzchnię za nic nie chcą wypłynąć, przez co pozostają zwyczajnie nieczytelne. W konsekwencji więc pozostaje zgrywa i błazenada, w których trudno dopatrzeć się jakiejś przewrotności. Ostatecznie Dumała osiąga przynajmniej jeden cel: zagrywający się aktorzy i wszechobecna umowność nie pozwalają wziąć tego projektu na serio.
Film ogląda się jak przeciągnięty do granic wytrzymałości wyjątkowo niezabawny żart, z którego śmieje się tylko jego autor. Nie pomaga fakt, iż realizacja przypomina nieszczególnie dobrze zrealizowany teatr telewizji albo amatorski film nakręcony przez bandę niewydarzonych podrostków, którzy akurat przerabiali na lekcjach polskiego Mrożka. To sprawia, iż "Fin del mundo?" jawi się jako dzieło nieznośne jak mało które. Trudne do wysiedzenia z powodu bólu oczu i ciarek żenady.
Absurd ma, rzecz jasna, długą tradycję, również w polskiej kulturze. Rządzi się własnymi prawami, również łatwością rozbijania koherentności świata przedstawionego poprzez podkreślanie jego sztuczności, a co za tym idzie – umowności. Chciałoby się, przede wszystkim ze względu na sympatię do autora i jego poprzednich projektów, założyć, iż dramatycznie nieautentyczna gra aktorska, sztuczna scenografia, telewizyjna realizacja i płycizna opowiadanej historii, to tylko strategia twórcza, która ma po brechtowsku burzyć czwartą ścianę. choćby jeżeli tak założymy, to pozostaje pytanie: po cóż burzyć dawno zdemontowane przepierzenia? Po co silić się na gest, który w kinie jest tak ograny, iż już zwyczajnie nic nie znaczy? Może jedynie posłużyć, jeżeli zostanie dobrze wykorzystany (że wspomnę choćby "Deadpoola"), jako autoironiczne źródło humoru. A tu, niestety, w żart się nie obraca. jeżeli już to w męczące, naftalinowe i jakże odległe nawiązanie do niegdysiejszego teatru absurdu.
Choć, trzeba przyznać, punkt wyjścia jest interesujący. Największy potencjał komiczny mają rodzice głównych bohaterów, którzy z przyzwyczajenia po śmierci wciąż mieszkają ze swoimi dziećmi. Pada choćby jeden jedyny śmieszny żart: wychodzący z łazienki staruszek z całą powagą orzeka, iż na jego problemy z prostatą śmierć pomogła tylko trochę. Można założyć, iż Dumała wymyślił ten motyw w pierwszej kolejności i tak mu się spodobał, iż postanowił zamienić go w pełnometrażowy film. Problem w tym, iż trzeba było dopisać całą resztę. I tu zaczyna się źródło artystycznej katastrofy.
A jest to opowieść tyleż absurdalna (w przypadku tego filmu mogłoby to zabrzmieć niczym pochwała), co wydumana, a jednocześnie całkowicie niezajmująca. Mamy bowiem rodzinkę zamieszkującą spore domostwo, która żyje całkiem spokojnie (nie licząc zmarłych rodziców, którzy zdają się przeżywać pośmiertną drugą młodość), dopóki jeden z braci nie odkrywa cudownych zdolności. Pracuje na lotnisku przy prześwietlaniu bagaży. W pewnym momencie orientuje się, iż nie potrzebuje do tego żadnej maszyny. Śmieszne? Nie bardzo. Z fabularnym potencjałem? Niewielkim. Choć Dumała wielce się stara, by użyć tego niemalże superbohaterskiego motywu do snucia opowieści trochę szpiegowskiej, trochę sensacyjnej, a trochę melodramatycznej. Najbardziej jednak nijakiej, bo ostatecznie różnorakie wątki – polityczne, sercowe, obyczajowe – nie wiodą w żadne interesujące rejony. Historia zwyczajnie rozwija się sennie i ani przez moment nie ma się wrażenia, iż można liczyć na jakiś satysfakcjonujący finał. I przynajmniej się nie rozczarowujemy.
O ile o fabularnym potencjalne pewnie można byłoby jeszcze podyskutować, o tyle trudno przejść obojętnie wobec skeczowego stylu Dumały. Akcja bowiem wiedzie od sceny do sceny, bez znaczących łączników, które by zapewniły całości wystarczający poziom koherencji. Opowieść jest tak wątła, iż ostatecznie rozpada się na niemalże niezależne scenki, które przypominają telewizyjny kabaret – na dodatek raczej z tych męczących i nietrafiający w gusta publiki.
Najgorsze jest jednak to, iż zalane jest to pretensjonalnym sosem szacownej tradycji teatru absurdu. Na siłę sugeruje ona jakieś sensy, jakieś znaczenia, które być może poukrywane są w jakichś głębszych poziomach nawiązań, intertekstów i cytatów. Ale na powierzchnię za nic nie chcą wypłynąć, przez co pozostają zwyczajnie nieczytelne. W konsekwencji więc pozostaje zgrywa i błazenada, w których trudno dopatrzeć się jakiejś przewrotności. Ostatecznie Dumała osiąga przynajmniej jeden cel: zagrywający się aktorzy i wszechobecna umowność nie pozwalają wziąć tego projektu na serio.