Na platformie Max zadebiutował dziś pierwszy odcinek "Ścieżek na daleką północ" w reżyserii Justina Kurzela. Pierwszy raz w karierze twórca "Snowtown" oraz "The Order. Ciche braterstwo" nakręcił serial, który ogląda się jak pięciogodzinny film. Opowieść o okrucieństwach wojny widzianych oczami młodego lekarza zadebiutowała na tegorocznym festiwalu Berlinale. Adam Kruk porozmawiał dla nas wówczas nie tylko z reżyserem, ale i gwiazdą serialu – będącym aktualnie na topie aktorem Jacobem Elordim. Co połączyło obu twórców i co wyniknęło z ich współpracy? Przeczytajcie nasz wywiad.
Justin, jak czułeś się, po raz pierwszy pracując z myślą nie o kinie?
Justin Kurzel: Szczerze powiedziawszy, nie odczuwałem żadnej różnicy. Na planie pracowaliśmy zupełnie tak samo jak nad filmem pełnometrażowym. Może dlatego, iż opowiadaliśmy jednak zamkniętą historię. Nie tworzyliśmy na potrzeby serialu postaci, z którymi później mielibyśmy się pożegnać, aby w kolejnych sezonach stworzyć miejsce dla nowych – opowieść miała mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Po prostu całość miała trwać trochę dłużej niż pełny metraż.
Jako widz, który zbindżował całość, też czułem, iż to po prostu pięciogodzinny film. Jak ty, Jacobie, trafiłeś do tego projektu?
Jacob Elordi: Dostałem bardzo miły list od Justina z opisem serialu i pytaniem, czy chciałbym w nim wystąpić. Nie wahałem się ani chwili, bo oglądałem jego filmy, odkąd skończyłem 14 lat. W Australii zresztą znamy je wszyscy i jesteśmy z nich bardzo dumni. Zaczęło się od "Snowtown", który zrobił na mnie piorunujące wrażenie, więc odkąd poczyniłem pierwsze aktorskie próby, zawsze chciałem z Justinem pracować, bardziej niż z kimkolwiek innym. Dlatego, gdy zaproponował mi tę rolę, byłem po prostu zachwycony. Spełniło się moje marzenie.
Czyli obyło się bez castingu?
Justin Kurzel: Widziałem Jacoba wcześniej na ekranie, potrafię rozpoznać energię, którą chcę pozyskać do danego obrazu, a ona od niego wręcz promieniuje. Nie potrzebowałem zdjęć próbnych. Byłem bardzo ciekawy, jak będzie nam się razem pracować i gdy w końcu się spotkaliśmy, stało się oczywiste, iż był to świetny wybór.
Cieszę się, iż w jakiejś mierze to zasługa zobaczonego niegdyś przez Jacoba "Snowtown". Bo kiedy kręcisz filmy, nie zdajesz sobie sprawy z ich zasięgu i tego, jak wpływają na widzów. Twoja rola kończy się z ostatnim klapsem, potem pozostało trochę obowiązków promocyjnych, ale tak naprawdę nie wiesz, co się z filmem będzie działo dalej, do kogo dotrze, jaką będzie mieć siłę oddziaływania. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, iż Jacob widział "Snowtown", choć wiedziałem, iż przyciągnął on przed ekrany mnóstwo młodych widzów. Mogę się tylko cieszyć, iż trafił on i wpłynął na niego w tak istotny sposób. Dzięki temu, pracując razem, mieliśmy tę wspólną referencję, choć tym razem opowiadaliśmy zupełnie inną historię.
Znów jednak bardzo australijską. Po zrealizowanym w Stanach "The Order: Ciche braterstwo" wróciłeś do ojczyzny. "Ścieżki na daleką północ" przypominają mi wręcz klasyczne "herritage films" z czasów australijskiej nowej fali.
Jacob Elordi: Justin je uwielbia, rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. On cały jest z nich.
Justin Kurzel: To prawda. Peter Weir, Bruce Beresford, Gillian Armstrong – twórcy nowej fali nie tylko rozsławili australijskie kino na świecie, ale też po prostu ukazali naszą przeszłość, dlatego ich filmy stały się niesamowicie istotne dla naszej tożsamości. Za nimi podążyły kolejne pokolenia twórców, takich jak Jane Campion, Phillip Noyce, Craig Gillespie, także tych z mojego pokolenia: Andrew Dominik, Rowan Woods… Wszyscy zgadzamy się, iż nowa fala była jak przebudzenie – to niesamowicie istotny okres dla australijskiego kina, ale też literatury, kabaretu, sztuk teatralnych… adekwatnie dopiero wtedy zaczęliśmy zadawać sobie pytania o to, kim jesteśmy jako naród. Dziedzictwo tego czasu wciąż jest żywe i pączkuje – to, iż porównałeś do niego nasz serial, jest dla mnie ogromnym komplementem. Bo też podobny efekt chcieliśmy osiągnąć: stworzyć coś, co miałoby bardzo klasyczny sznyt, a jednocześnie było jakoś współczesne – dokładnie tak jak arcydzieła australijskiej nowej fali w rodzaju "Galipoli", "Mojej wspaniałej kariery" czy "Pieśni Jimmiego Blacksmitha", ale także świetne produkcje telewizyjne George’a Millera z lat 80.: "Bangkok Hilton" czy "Vietnam". Sięgaliśmy po te inspiracje, kiedy rozwijaliśmy koncept "Ścieżek", myślę, iż wyczuć je można w wielu scenach, nie tylko tych historycznych.
Jerzy Toeplitz, pierwszy rektor szkoły filmowej w Sydney, w dużej mierze odpowiedzialnej za ten wysyp talentów, był Polakiem. Także ty, Justinie, masz polskie korzenie. Jakie znaczenie ma dla ciebie ta część tożsamości?
Justin Kurzel: Moja rodzina ze strony ojca to polscy migranci, którzy przybyli do Australii po drugiej wojnie światowej. Wcześniej przeszli przez obozy pracy, ich doświadczenie wojny bardzo różniło się od tego, które jest udziałem rodziny ze strony matki. Jej ojciec, mój dziadek, był australijskim żołnierzem, walczył w Libii w bitwie o Bardię z 1941 roku – pierwszej operacji, w której wzięła udział australijska armia, i pierwszej zaplanowanej przez australijskie dowództwo. Pamięć o wojnie zawsze była częścią mojej historii, od dzieciństwa pamiętam opowieści dziadków, dla których to była żywa, ważna i głęboka część tożsamości, choć przeżywana zupełnie inaczej przez te dwie linie, pochodzące z różnych części globu. Myślę, iż nie do końca rozumiałem, jaki to miało na mnie wpływ, aż do momentu, kiedy sięgnąłem po kamerę. Dziś to wiem i myślę, iż "Ścieżki na daleką północ" jest moim najbardziej osobistym dziełem. Właśnie dlatego, iż przetwarzam w nim wspomnienia może nie mojej rodziny, bo serial oparty jest na książce Richarda Flanagana "Ścieżki Północy", ale jakąś pamięć transgeneracyjną – to, czym nasiąknąłem w dzieciństwie.
Obraz wojny, który ukazujecie w serialu, jest przy tym dość dwuznaczny. Na ekranie dzieją się rzeczy straszne, nie unikacie ukazywania okrucieństwa. Jednocześnie dla bohaterów, takich jak twój, Jakobie, wspomnienia niewolniczej pracy przy budowie kolei w Birmie mają w sobie coś pięknego, związane są z męską wspólnotą i przyjaźnią.
Jacob Elordi: Masz rację, przedziwna jest w serialu ta intensywność scen obozowych – Justin dążył, by były tak autentyczne, jak to się tylko da. To, co najbardziej zapamiętałem z ich nagrywania, to poczucie jedności i związany z nim spokój. Było ich tam ponad trzydziestu młodych chłopaków – ludzi na wspólnej wędrówce, której kresem było nierzadko po prostu dokonanie żywota. Panował między nimi jednak nie tylko mrok. Sceny te z jednej strony przypominać miały najstraszniejsze obrazy, które znamy z historii, z drugiej jednak rodzaj obozu harcerskiego, bo przecież i takie emocje – przyjaźni, wsparcia, zabawy – tam panowały. Oprócz cierpienia, udręki, myślenia o sobie, w tak ekstremalnych warunkach wytwarza się także rodzaj kolektywnej świadomości: jeżeli wszyscy przyjaciele przetrwali do końca dnia, to był to dobry dzień. Ma się poczucie braterstwa, w którym codzienne zmartwienia odchodzą na dalszy plan, zostaje wiara, iż przetrwamy, bo jesteśmy razem. Myślę, iż ten rodzaj wspólnoty nieznany jest tym, którzy nie przeżyli koszmaru wojny – przynajmniej tak to czułem, kiedy kręciliśmy w dżungli sceny obozowe.
Bohaterowie są sobie bliscy zarówno w sensie psychicznym, jak i fizycznym…
Justin Kurzel: Zależało mi, by całość serialu była bardzo cielesna, skupiona na ciele i na tym, jak przedstawiane jest ono na ekranie. Nie chciałem metaforyzować natury głodu czy doznawanych przez jeńców katuszy fizycznych. Miały być przedstawione realistycznie, by oddać prawdę o tym, co przydarzyło się tym chłopakom, bo przecież książka Flanagana oparta jest na faktach. Ważne była także to, o czym mówił Jacob, choreografia tych ciał, to, jak w podobnie krańcowych warunkach wytwarza się rodzaj ciała zbiorowego.
Ciało ma w serialu także wymiar erotyczny – myślę chociażby o świetnych scenach, które Jacob miał z Odessą Young. Jak uzyskaliście na ekranie ten rodzaj zmysłowości?
Justin Kurzel: Strasznie stresowałem się tym, czy uda się stworzyć wiarygodne love story – znany jestem bardziej ze scen przemocy niż seksu (śmiech). Tym razem jednak zależało mi, by inaczej rozstawić akcenty, by z ekranu biła autentyczna, jakoś organiczna intymność, by nie była ona wymyślona, doklejona. Nie udałoby się tego osiągnąć, gdyby Jacob i Odessa nie czuli się ze sobą tak komfortowo, bo wiele zależy po prostu od tego, czy aktorzy lubią siebie nawzajem, czy się szanują i chcą być razem na ekranie. Na szczęście ci dwoje czuli się ze sobą bardzo swobodnie i przełożyło się to na sceny erotyczne, w których byli naprawdę razem. Było czystą przyjemnością filmować je, patrzeć na dwie osoby, które nawiązują tego rodzaju połączenie – były dni, kiedy po prostu nie chciałem im przerywać (śmiech). To dzięki nim wątek miłosny stał się tak bardzo współczesny, nie kostiumowy i wystudiowany. Do tego stopnia, by widz mógł pomyśleć: to mogłoby się zdarzyć dziś, jutro.
Jako historia miłosna serial wydaje mi się bardzo nowoczesny. Pokazujecie bowiem, iż można kochać jedną osobę, a życie spędzić z inną. Albo inaczej – kochać na różne sposoby kilka osób równocześnie…
Jacob Elordi: Dokładnie, a także to, iż miłość może żyć tylko we wspomnieniu i wciąż być prawdziwa. Że to wielkie szczęście, jeżeli przydarzy ci się kogoś pokochać, a jeżeli ktoś odwzajemni to uczucie, tym większe. I nie zawsze musi ono być fizyczne – czasem, szczególnie jeżeli znalazłeś się w nieludzkich warunkach wojny, samo wspomnienie wystarczy, by uchronić cię przed szaleństwem czy rozpaczą.
Jacob Elordi i Justin Kurzel
Justin, jak czułeś się, po raz pierwszy pracując z myślą nie o kinie?
Justin Kurzel: Szczerze powiedziawszy, nie odczuwałem żadnej różnicy. Na planie pracowaliśmy zupełnie tak samo jak nad filmem pełnometrażowym. Może dlatego, iż opowiadaliśmy jednak zamkniętą historię. Nie tworzyliśmy na potrzeby serialu postaci, z którymi później mielibyśmy się pożegnać, aby w kolejnych sezonach stworzyć miejsce dla nowych – opowieść miała mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Po prostu całość miała trwać trochę dłużej niż pełny metraż.
Jako widz, który zbindżował całość, też czułem, iż to po prostu pięciogodzinny film. Jak ty, Jacobie, trafiłeś do tego projektu?
Jacob Elordi: Dostałem bardzo miły list od Justina z opisem serialu i pytaniem, czy chciałbym w nim wystąpić. Nie wahałem się ani chwili, bo oglądałem jego filmy, odkąd skończyłem 14 lat. W Australii zresztą znamy je wszyscy i jesteśmy z nich bardzo dumni. Zaczęło się od "Snowtown", który zrobił na mnie piorunujące wrażenie, więc odkąd poczyniłem pierwsze aktorskie próby, zawsze chciałem z Justinem pracować, bardziej niż z kimkolwiek innym. Dlatego, gdy zaproponował mi tę rolę, byłem po prostu zachwycony. Spełniło się moje marzenie.
"Ścieżki na daleką północ"
Czyli obyło się bez castingu?
Justin Kurzel: Widziałem Jacoba wcześniej na ekranie, potrafię rozpoznać energię, którą chcę pozyskać do danego obrazu, a ona od niego wręcz promieniuje. Nie potrzebowałem zdjęć próbnych. Byłem bardzo ciekawy, jak będzie nam się razem pracować i gdy w końcu się spotkaliśmy, stało się oczywiste, iż był to świetny wybór.
Cieszę się, iż w jakiejś mierze to zasługa zobaczonego niegdyś przez Jacoba "Snowtown". Bo kiedy kręcisz filmy, nie zdajesz sobie sprawy z ich zasięgu i tego, jak wpływają na widzów. Twoja rola kończy się z ostatnim klapsem, potem pozostało trochę obowiązków promocyjnych, ale tak naprawdę nie wiesz, co się z filmem będzie działo dalej, do kogo dotrze, jaką będzie mieć siłę oddziaływania. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, iż Jacob widział "Snowtown", choć wiedziałem, iż przyciągnął on przed ekrany mnóstwo młodych widzów. Mogę się tylko cieszyć, iż trafił on i wpłynął na niego w tak istotny sposób. Dzięki temu, pracując razem, mieliśmy tę wspólną referencję, choć tym razem opowiadaliśmy zupełnie inną historię.
Znów jednak bardzo australijską. Po zrealizowanym w Stanach "The Order: Ciche braterstwo" wróciłeś do ojczyzny. "Ścieżki na daleką północ" przypominają mi wręcz klasyczne "herritage films" z czasów australijskiej nowej fali.
Jacob Elordi: Justin je uwielbia, rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. On cały jest z nich.
Justin Kurzel: To prawda. Peter Weir, Bruce Beresford, Gillian Armstrong – twórcy nowej fali nie tylko rozsławili australijskie kino na świecie, ale też po prostu ukazali naszą przeszłość, dlatego ich filmy stały się niesamowicie istotne dla naszej tożsamości. Za nimi podążyły kolejne pokolenia twórców, takich jak Jane Campion, Phillip Noyce, Craig Gillespie, także tych z mojego pokolenia: Andrew Dominik, Rowan Woods… Wszyscy zgadzamy się, iż nowa fala była jak przebudzenie – to niesamowicie istotny okres dla australijskiego kina, ale też literatury, kabaretu, sztuk teatralnych… adekwatnie dopiero wtedy zaczęliśmy zadawać sobie pytania o to, kim jesteśmy jako naród. Dziedzictwo tego czasu wciąż jest żywe i pączkuje – to, iż porównałeś do niego nasz serial, jest dla mnie ogromnym komplementem. Bo też podobny efekt chcieliśmy osiągnąć: stworzyć coś, co miałoby bardzo klasyczny sznyt, a jednocześnie było jakoś współczesne – dokładnie tak jak arcydzieła australijskiej nowej fali w rodzaju "Galipoli", "Mojej wspaniałej kariery" czy "Pieśni Jimmiego Blacksmitha", ale także świetne produkcje telewizyjne George’a Millera z lat 80.: "Bangkok Hilton" czy "Vietnam". Sięgaliśmy po te inspiracje, kiedy rozwijaliśmy koncept "Ścieżek", myślę, iż wyczuć je można w wielu scenach, nie tylko tych historycznych.
"Ścieżki na daleką północ"
Justin Kurzel: Moja rodzina ze strony ojca to polscy migranci, którzy przybyli do Australii po drugiej wojnie światowej. Wcześniej przeszli przez obozy pracy, ich doświadczenie wojny bardzo różniło się od tego, które jest udziałem rodziny ze strony matki. Jej ojciec, mój dziadek, był australijskim żołnierzem, walczył w Libii w bitwie o Bardię z 1941 roku – pierwszej operacji, w której wzięła udział australijska armia, i pierwszej zaplanowanej przez australijskie dowództwo. Pamięć o wojnie zawsze była częścią mojej historii, od dzieciństwa pamiętam opowieści dziadków, dla których to była żywa, ważna i głęboka część tożsamości, choć przeżywana zupełnie inaczej przez te dwie linie, pochodzące z różnych części globu. Myślę, iż nie do końca rozumiałem, jaki to miało na mnie wpływ, aż do momentu, kiedy sięgnąłem po kamerę. Dziś to wiem i myślę, iż "Ścieżki na daleką północ" jest moim najbardziej osobistym dziełem. Właśnie dlatego, iż przetwarzam w nim wspomnienia może nie mojej rodziny, bo serial oparty jest na książce Richarda Flanagana "Ścieżki Północy", ale jakąś pamięć transgeneracyjną – to, czym nasiąknąłem w dzieciństwie.
Obraz wojny, który ukazujecie w serialu, jest przy tym dość dwuznaczny. Na ekranie dzieją się rzeczy straszne, nie unikacie ukazywania okrucieństwa. Jednocześnie dla bohaterów, takich jak twój, Jakobie, wspomnienia niewolniczej pracy przy budowie kolei w Birmie mają w sobie coś pięknego, związane są z męską wspólnotą i przyjaźnią.
Jacob Elordi: Masz rację, przedziwna jest w serialu ta intensywność scen obozowych – Justin dążył, by były tak autentyczne, jak to się tylko da. To, co najbardziej zapamiętałem z ich nagrywania, to poczucie jedności i związany z nim spokój. Było ich tam ponad trzydziestu młodych chłopaków – ludzi na wspólnej wędrówce, której kresem było nierzadko po prostu dokonanie żywota. Panował między nimi jednak nie tylko mrok. Sceny te z jednej strony przypominać miały najstraszniejsze obrazy, które znamy z historii, z drugiej jednak rodzaj obozu harcerskiego, bo przecież i takie emocje – przyjaźni, wsparcia, zabawy – tam panowały. Oprócz cierpienia, udręki, myślenia o sobie, w tak ekstremalnych warunkach wytwarza się także rodzaj kolektywnej świadomości: jeżeli wszyscy przyjaciele przetrwali do końca dnia, to był to dobry dzień. Ma się poczucie braterstwa, w którym codzienne zmartwienia odchodzą na dalszy plan, zostaje wiara, iż przetrwamy, bo jesteśmy razem. Myślę, iż ten rodzaj wspólnoty nieznany jest tym, którzy nie przeżyli koszmaru wojny – przynajmniej tak to czułem, kiedy kręciliśmy w dżungli sceny obozowe.
Bohaterowie są sobie bliscy zarówno w sensie psychicznym, jak i fizycznym…
Justin Kurzel: Zależało mi, by całość serialu była bardzo cielesna, skupiona na ciele i na tym, jak przedstawiane jest ono na ekranie. Nie chciałem metaforyzować natury głodu czy doznawanych przez jeńców katuszy fizycznych. Miały być przedstawione realistycznie, by oddać prawdę o tym, co przydarzyło się tym chłopakom, bo przecież książka Flanagana oparta jest na faktach. Ważne była także to, o czym mówił Jacob, choreografia tych ciał, to, jak w podobnie krańcowych warunkach wytwarza się rodzaj ciała zbiorowego.
"Ścieżki na daleką północ"
Justin Kurzel: Strasznie stresowałem się tym, czy uda się stworzyć wiarygodne love story – znany jestem bardziej ze scen przemocy niż seksu (śmiech). Tym razem jednak zależało mi, by inaczej rozstawić akcenty, by z ekranu biła autentyczna, jakoś organiczna intymność, by nie była ona wymyślona, doklejona. Nie udałoby się tego osiągnąć, gdyby Jacob i Odessa nie czuli się ze sobą tak komfortowo, bo wiele zależy po prostu od tego, czy aktorzy lubią siebie nawzajem, czy się szanują i chcą być razem na ekranie. Na szczęście ci dwoje czuli się ze sobą bardzo swobodnie i przełożyło się to na sceny erotyczne, w których byli naprawdę razem. Było czystą przyjemnością filmować je, patrzeć na dwie osoby, które nawiązują tego rodzaju połączenie – były dni, kiedy po prostu nie chciałem im przerywać (śmiech). To dzięki nim wątek miłosny stał się tak bardzo współczesny, nie kostiumowy i wystudiowany. Do tego stopnia, by widz mógł pomyśleć: to mogłoby się zdarzyć dziś, jutro.
Jako historia miłosna serial wydaje mi się bardzo nowoczesny. Pokazujecie bowiem, iż można kochać jedną osobę, a życie spędzić z inną. Albo inaczej – kochać na różne sposoby kilka osób równocześnie…
Jacob Elordi: Dokładnie, a także to, iż miłość może żyć tylko we wspomnieniu i wciąż być prawdziwa. Że to wielkie szczęście, jeżeli przydarzy ci się kogoś pokochać, a jeżeli ktoś odwzajemni to uczucie, tym większe. I nie zawsze musi ono być fizyczne – czasem, szczególnie jeżeli znalazłeś się w nieludzkich warunkach wojny, samo wspomnienie wystarczy, by uchronić cię przed szaleństwem czy rozpaczą.