Jurassic World: Odrodzenie z pewnością jest jednym z najbardziej kuriozalnych tytułów w historii tej serii. Sugeruje restart, powrót do korzeni – a absolutnie niczego takiego nie oferuje. To wciąż recykling: odgrzewanie motywów z Parku Jurajskiego, elementów kina survivalowego i animal attack. Jednocześnie film tonie w scenariuszowej mieliźnie i kompletnym niezrozumieniu tego, iż widzowie przychodzą na seans o dinozaurach po to, by oglądać… dinozaury. Nie mutanty. Nie hybrydy. Gdyby chcieli mutanty, poszliby na Mutant World: Odrodzenie.
Film ma dwie twarze. Pierwsza – ta, która mnie kupiła – trwa mniej więcej do połowy, może trochę dłużej. Druga – końcówka – to już coś, czym szczerze gardzę. Bo jest esencją braku zrozumienia ducha tej serii. A boli to jeszcze bardziej, bo po drodze dostajemy kilka scen rewelacyjnych, uderzających prosto w sedno dinomanii. W szerszej perspektywie wydają się one jednak zagraniem widzom na nosie: „patrzcie, moglibyśmy zrobić to dobrze, klasycznie, z szacunkiem – ale nie, wybraliśmy coś innego, bo przecież dinozaury są passe”.
Mimo wszystko to i tak film lepszy niż Dominion, którego trzy lata temu tuż po seansie nazwałem „kałszkwałem z dinozaurami w tle” – i zdania nie zmieniłem, choć film zyskał trochę dzięki wspólnym seansom z synem. Wynika to z faktu, iż na poziomie samej akcji i wykonania Jurassic World: Odrodzenie daje rade – jest wizualnie świetny… i właśnie to czyni go jeszcze smutniejszym przypadkiem typowej zmarnowanej szansy. Gareth Edwards – o zgrozo – chyba po prostu nie lubi dinozaurów. I nie, nie chodzi o jakiś wywiad promocyjny, w którym to w jakiś sposób przyznał. To bije z samej struktury filmu. Dinozaury są – ale tylko na chwilę. W finale ich rola całkowicie znika. I to nie jest kwestia spoilerów – nie ma tu nic do spoilerowania. Film jest przewidywalny do bólu. Żadnych zaskoczeń, śmierci odhaczane jak z listy kontrolnej, a plot armor chroni tych, których ma chronić, choć często nie ma to ani sensu, ani logiki.
Scenariusz? choćby jak na kino survivalowe – w drugiej połowie tragiczny. Odrodzenie bardzo chce być właśnie tym: przetrwaniem w ekstremalnych warunkach. Ale poziom fabularnego sabotażu po połowie seansu woła o pomstę do nieba. Trudno poczuć napięcie, gdy dostaje się dinozaura z wodogłowiem i wiwerny, a idzie się na film o dinozaurach. Jednak nie to jest najgorsze – bolączką jest to, jak bardzo ta historia leci w finale po sznurku, nie wywołuje zamierzonych efektów. Jest też po prostu efekciarska. David Koepp – tak, ten sam, który napisał skrypt do pierwszej części – i spółka powinni mieć zakaz dalszego pisania. To smutne, co piszę, bo kocham pierwszy film miłością nieogarnianą. To mój popkulturowy i kinematograficzny fundament. Tutaj liczba dziur i idiotyzmów przekracza wszelkie granice. Elementów horroru jest jak na lekarstwo – choć ewidentnie film próbuje iść w tym kierunku.
Na początku budowany jest punkt wyjścia – banalny, ale jakiś. Potem akcja rusza, pojawia się ukłon w stronę Szczęk i wtedy… zaczynają się schody. Fabuła zostaje rozbita na dwie grupy bohaterów. Rozdrobnienie wątków, mnogość postaci – wszystko to kompletnie Edwardsowi nie wyszło. Niektóre postacie mają napisane swoje story arc w sposób karygodny – wątki są zaczynane i natychmiast porzucane. Największe grzechy popełnione zostały przy wątku rodziny, która nie dość, iż jest zbędna, to służy jako dźwignia do enigmatycznego, niedopowiedzianego tragicznego wątku Kincade’a (granego przez Mahershalę Alego). A członkowie tej rodziny zachowują się z czasem jak z jakiegoś skeczu. Autoparodii.
A jednak… pojawiają się trzy, cztery genialne sceny, ociekające klimatem oryginalnej trylogii. W każdej z nich dinozaury grają główną rolę – naturalistyczne, świeże, intrygujące. Scena spotkania z tytanozaurami (najemników pod wodzą Zory – Scarlett Johansson robi, co może, z materiału, który nie daje jej nic do grania) – to piękne nawiązanie do sceny z brachiozaurami z pierwszego Parku. Tak sugestywne, iż wycisnęło mi z oka łzę.
Z kolei sekwencja z mozazaurem i spinozaurem to największy hołd dla Szczęk, jaki widziałem od lat – niestety, fabularnie kompletnie niewykorzystany. Największy ból – jak zwykle – wiąże się z potraktowaniem T.rexa. Od lat twórcy mają jakieś dziwne uprzedzenie do największej gwiazdy serii. Tym razem pojawienie się jest inne, interesujące, zaczyna się niestety slapstickowo, ale kończy świetną sekwencją wizualną i napięciową. I… tyle. Szkoda. Żadna z tych scen nie skleja się w spójną narrację. Film jest przewidywalny, bez tempa, bez struktury. choćby pierwszy Jurassic World lepiej prowadził historię.
Największy żal mam jednak do Edwardsa o to, iż bierze się za film o dinozaurach i prawie całkowicie je z niego usuwa. Zamiast tego dostajemy w finale sceny z mutantami, bez emocjonalnego ładunku, bez logiki, bez znaczenia. Za dużo postaci, zero tła, zero rozwoju. choćby w Jurassic Park III były rozważania naukowe, refleksje nad zachowaniami zwierząt, moralne przesłanki – coś, co było spoiwem narracji. Tutaj nie ma miejsca na nic z tego. Jest za dużo postaci, za dużo chaosu, za mało czasu.
W efekcie zabrakło spójności, a finał wydaje się kompletnie rozminięty z duchem serii. Bo Park Jurajski pod płaszczykiem animal attack zawsze niósł coś więcej: refleksję nad człowieczeństwem, naturą i granicami nauki. Tu nie ma z tego nic. Tylko odfajkowywanie motywów, o których zapominamy w trakcie seansu.
A mimo to – i to jest paradoks – warto iść do kina. Choćby po to, by zobaczyć te cztery kapitalne sceny. Choćby po to, by przez chwilę znów poczuć ten dreszcz, jaki wywoływały pierwsze ujęcia brachiozaura na polanie. Jurassic World: Odrodzenie nie jest dobrym filmem. Ale w kilku momentach przypomina, jak dobre mogłoby być kino z dinozaurami. Gdyby tylko ktoś je naprawdę kochał, gdyby nie musiał to być efekciarski produkt nastawiony na zysk. Szkoda, ze Gareth Edwards z każdą kolejną wysokobudżetową produkcją staje się coraz bardziej nijaki, a wyróżniał się wcześniej odwagą, stawaniem w poprzek wielkim uniwersom.