Dzisiaj znów czuję to dziwne drżenie. Wylatuję do Krakowa na jubileusz teściowej dzień wcześniej niż reszta rodziny. Ledwo usadowiłam się w fotelu samolotu, gdy ktoś niespodziewanie zawołał moje imię.
Nerwowo kręciłam paskiem torebki, stojąc w kolejce do odprawy. Do jubileuszu byłej teściowej zostały jeszcze całe dwadzieścia cztery godziny, ale celowo wybrałam wcześniejszy lot. Wiedziałam, iż Marek, jak zwykle, zostawi wszystko na ostatnią chwilę i pewnie poleci dopiero następnego dnia rano. Minęły trzy lata od rozwodu, a przez cały ten czas udawało nam się żyć w tym samym mieście, nigdy się nie spotykając. Teraz najmniej chciałam zakłócać tę kruche status quo.
„Miejsce 12A” – przebiegłam wzrokiem po karcie pokładowej. Przy oknie, tak jak lubię. W samolocie sięgnęłam po książkę – nową powieść, którą zaczęłam wczoraj i nie mogłam się od niej oderwać. Historia o miłości, zdradzie i wybaczeniu. Kiedyś unikałam takich tematów, ale czas leczy rany.
„Kasia?” – znajomy głos sprawił, iż drgnęłam. – „No proszę, jakie spotkanie…”
Powoli uniosłam wzrok. Marek stał w przejściu, trzymając walizkę. Wciąż tak samo wysportowany, w swojej ulubionej szarej marynarce. Tylko na skroniach pojawiły się siwe włosy, których wcześniej nie zauważałam.
„Zawsze się spóźniasz” – wyrwało mi się zamiast powitania.
„A ty zawsze wszystko planujesz z góry” – uśmiechnął się, wyciągając bilet. – „No proszę… 12B.”
Poczułam, jak policzki mnie pieką. Trzy godziny lotu obok człowieka, którego tak starannie unikałam przez te wszystkie lata. Los wyraźnie postanowił zażartować z naszych planów.
„Mogę zamienić się miejscami…” – zaczął Marek.
„Nie ma potrzeby” – przerwałam. – Jesteśmy dorośli.
Marek skinął głową i usiadł obok. Pachniał tym samym wodami toaletowymi, a ten zapach boleśnie poruszył coś głęboko we mnie. Ileż razy budziłam się, czując go…
„Jak pracuję?” – zapytał po starcie, gdy cisza stała się nie do zniesienia.
„Dobrze. Otworzyłam własne studio jogi” – starałam się mówić spokojnie. – „A ty wciąż w tej samej firmie?”
„Nie, przeszedłem do konsultingu. Pamiętasz, zawsze o tym marzyłem?”
Oczywiście pamiętałam. I pamiętałam też, ile się o to kłóciliśmy. Ja bałam się zmian, on pragnął czegoś nowego. Teraz, po latach, każdy dostał to, czego chciał. Dlaczego więc tak ściska mnie w piersi?
„Mama będzie szczęśliwa, iż cię widzi” – powiedział Marek po chwili milczenia. – „Wciąż przechowuje tę ceramiczną wazę, którą podarowałaś jej na ostatni jubileusz.”
„Maria Janina zawsze była…” – zawahałam się, dobierając słowa, – „dla mnie bardzo dobra.”
„Nawet po rozwodzie mówiła, iż byłaś najlepszą synową, o jakiej można marzyć.”
Poczułam zdradliwe łzy w oczach. Sięgnęłam po książkę, próbując ukryć wzruszenie.
„Co czytasz?” – Marek spojrzał na okładkę.
„”Czas przebaczenia”” – odpowiedziałam i oboje zamilkliśmy, uświadamiając sobie ironię tytułu.
Resztę lotu spędziliśmy w ciszy, ale była to już inna cisza – nie napięta jak struna, ale niemal przytulna, jak dawniej. Kiedy samolot wylądował w Krakowie, Marek pomógł mi zdjąć torbę z półki bagażowej.
„Może weźmiemy jedną taksówkę?” – zaproponował. – „W końcu jedziemy w tym samym kierunku.”
Wahałam się. Trzy lata temu rozstaliśmy się, pewni, iż już nigdy nie znajdziemy się blisko siebie. A jednak oto jesteśmy, a świat się nie zawalił.
„Dobrze” – skinęłam głową. – „Tylko ja będę pilnować trasy, bo ty zawsze się kłócisz z nawigacją.”
Marek się roześmiał, a ten znajomy śmiech coś drżącego obudził w mojej duszy. Może czasem trzeba po prostu puścić przeszłość, aby teraźniejszość stała się jaśniejsza?
Wychodząc z samolotu, złapałam się na myśli, iż po raz pierwszy od dawna nie żałuję przypadkowego spotkania. Przed nami był jubileusz, suto zastawiony stół i zakłopotane spojrzenia krewnych. Ale teraz wiedziałam – damy radę. W końcu zawsze to potrafiliśmy.
Taksówka krążyła po wieczornych ulicach Krakowa. Ja, zgodnie z obietnicą, śledziłam trasę, czasem podpowiadając kierowcy. Marek siedział obok, dzieliła nas tylko torba na środkowym siedzeniu.
„Tu w prawo” – powiedziałam, a Marek mimowolnie się uśmiechnął: zawsze pamiętałam drogę do jego rodziców lepiej niż on sam.
„Pamiętasz, jak pierwszy raz przyjechaliśmy do mamy?” – nagle zapytał. – „Ty całą drogę się denerwowałaś…”
„Jakże by inaczej!” – prychnęłam. – „Trzy razy przebierałam się przed wyjściem. Chciałam zrobić dobre wrażenie.”
„A na końcu wylałaś na siebie barszcz…”
Rozśmialiśmy się i przez chwilę wydawało się, iż czas się cofnął. Ale taksówka zatrzymała się przed znajomym domem, a ta chwila rozpłynęła się w wieczornym zmierzchu.
Maria Janina powitała nas na progu, klaszcząc w dłonie:
„Przyjechaliście razem? To dopiero niespodzianka!”
„Spotkaliśmy się przypadkiem w samolocie” – pośpiesznie wyjaśniłam, widząc, jak w oczach teściowej zapala się nadzieja.
„Wchodźcie, wchodźcie! Kasieńko, przygotowałam twój pokój, ten sam…”
Zamarłam. „Mój” pokój – sypialnia na piętrze, gdzie zawsze zatrzymywaliśmy się podczas wizyt. Gdzie rano słońce malowało wzory na tapetach, a z okna widać było starą jabłoń…
„Mamo, może ja lepiej zostanę w salonie?” – zaczął Marek.
„Ani mi się waż!” – odcięła Maria Janina. – „Tam jutro będą goście. Kasia śpi w sypialni, ty w swoim dawnym pokoju. Wszystko jak zawsze.”
„Jak zawsze” – te słowa echem odbiły się w moich myślach. W rzeczywistości nic już nie było „jak zawsze”, ale nikt nie śmiał się sprzeciwić Marii Janinie.
Wieczór minął w wirze przygotowań. Ja pomagałam w kuchni, Marek na strychu przeglądał stare pudła – mama od dawna go o to prosiła. Starannie unikaliśmy zostawania sam na sam, ale pod jednym dachem nie było to łatwe.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Łóżko wydawało się za szer
