Było dawno, dawno temu… Wspominam tamten czas, gdy sąsiadka Wanda Bronisława stała na progu z siatką w ręku, głową kręcąc niedowierzająco.
Ireczko, jak to w końcu jest? pytała, głos ma zdziwiony. Mąż u ciebie jest czy nie? Wczoraj widziałam Stanisława, wychodził z twojego mieszkania, a dziś rano spotkałam go pod metrem z jakąś blondynką!
Irena westchnęła głęboko, odłożyła gazetę i zaprosiła sąsiadkę do kuchni. Akurat czajnik zaczął gwiżdżeć.
Proszę siadać, Wandziu. Sprawa nie jest tak prosta, jak się wydaje. Tak, Stanisław jest moim mężem. Oficjalnie. Pieczątka w dowodzie od siedmiu lat. Ale mieszkamy osobno. Każde we własnym mieszkaniu.
Jak to osobno? sąsiadka opadła ciężko na krzesło, gotowa na długą gawędę. Co to za małżeństwo? I po co adekwatnie wychodziłaś za mąż?
Irena postawiła przed gością filiżankę, zajęła miejsce naprzeciwko. Za oknem mżył październikowy deszcz, krople spływały po szybie niczym łzy. Właśnie w taką pogodę, lat siedem temu, składali z Maćkiem w USC wspólne oświadczenie.
Z miłości, oczywiście. Myślałam, iż będziemy żyć, jak wszystkie porządne rodziny. Dzieci, dworek, wspólne gospodarstwo. Ale nie! gorzko się uśmiechnęła. Po pół roku zrozumiałam, iż jesteśmy zupełnie różni. On kocha hałaśliwe tłumy, ja wolę ciszę. On rzuca rzeczy gdzie popadnie, ja cenię porządek. On potrafi tydzień nie myć się, ja bez prysznica i dnia nie przetrwam.
No to się rozwieź! machnęła ręką Wanda Bronisława. Po co się tak męczyć?
A tu zaczyna się najciekawsze. Rozwieść się nie możemy. Mamy jedno mieszkanie, sprywatyzowane jeszcze przed ślubem na oboje. Kupowaliśmy je razem, po połowie płaciliśmy. Stanisław mówi: jeżeli się rozwiedziemy, mieszkanie trzeba sprzedać, pieniądze podzielić. A gdzie byśmy poszli? Wynajmować? Już nie młodzi przecież, ja czterdzieści trzy, on czterdzieści pięć. Skąd brać tyle złotych na czynsz?
Wanda Bronisława zamyśliła się, skinęła głową. Rozumiała problem.
I coście wymyślili?
Ano to. Stanisław mieszka w tamtym lokum, ja kupiłam sobie maleńką kawalerkę na peryferiach. Taniutką, ale własną. Spłacam kredyt, ale nikt mi nie przeszkadza. Czasem wpada do mnie, gdy w domu nudno. Siedzimy, rozmawiamy, jak dawni przyjaciele. Potem odchodzi do siebie.
I długo tak będziecie żyć? sąsiadka przyglądała się Irenie z zaciekawieniem. Wyglądała na zmęczoną, ale pogodzoną.
Nie wiem. Na razie pasuje. Oficjalnie jesteśmy małżeństwem, dokumentów zmieniać nie trzeba, w pracy nikt o nic nie pyta. A tak naprawdę, każdy żyje własnym życiem.
Gdy Wanda Bronisława wyszła, Irena długo siedziała przy oknie, dopijając ostudzoną herbatę. Deszcz przybrał na sile, a w jego szumie słyszały się głosy przeszłości.
Poznali się ze Stanisławem w pracy. On wtedy był Kierownikiem Działu Zaopatrzenia, ona Główną Księgową. Wysoki, postawny, z dobrymi oczami i urokliwym uśmiechem. Irena od razu poczuła do niego sympatię.
Pani Ireno, czy zechciałaby mi pani dotrzymać towarzystwa w przerwie obiadowej? podszedł do jej biurka w ten pamiętny czwartek. Znam wyborne bistro niedaleko.
Przystała. Potem było drugie spotkanie, trzecie. Stanisław okazał się ciekawym rozmówcą, oczytanym, znającym się na sztuce. Gadali o literaturze, kinie, podróżach.
Tak mi z panią lekko, wyznał po miesiącu schadzek. Rozumie mnie pani w pół słowa.
Irena także czuła się przy nim dobrze. Po rozwodzie z pierwszym mężem minęło już lat pięć, prawie zwątpiła, iż znajdzie bratnią duszę.
Stanisław był rozwiedziony, bezdzietny. Mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu po rodzicach.
Za duże jak dla jednego, uskarżał się. A sprzedać się boję, w końcu dom rodzinny.
Spotykali się pół roku, w końcu Stanisław oświadczył się. Wesele wyprawili skromne, tylko z najbliższymi.
Pierwsze miesiące wspólnego życia upłynęły pod znakiem zauroczenia. Zdawało się, iż wszystkie problemy da się rozwiązać, a różnice zdań są drobiazgami.
Lecz powoli drobiazgi przerodziły się w poważne zatargi.
Staś, no nie można rzucać brudnych talerzy do zlewu! oburzała się Irena po raz kolejny, patrząc na stos nieumytych naczyń.
Oj tam, jutro pozmywam, odgan
Dawno temu, gdy Warszawa tonęła w jesiennej szarudze, sąsiadka Helena Nowak stanęła w progu z siatką w dłoni, kręcąc z niedowierzaniem głową. „Jadwigo, jak to rozumieć? Mąż jest czy go nie ma? Wczoraj Kazimierza widziałam, wychodził z twojego mieszkania, a dziś rano spotykam go przy metrze z jakąś blondynką!”
Jadwiga westchnęła, odłożyła gazetę i zaprosiła ją do kuchni, gdzie właśnie świstał czajnik.
„Proszę siadać.adać. To nie tak proste jak się wydaje. Tak, Kazimierz jest moim mężem. Oficjalnie. Pieczątka w dowodzie już siedem lat. Ale żyjemy osobno. Każde we własnym locum.”
„Jak to osobno?” Helena opadła na krzesło, szykując się na długą pogawędkę. „Co to za małżeństwo? Po co w ogóle za mąż wychodziłaś?”
Jadwiga postawiła przed gością szklankę herbaty. Za oknem siąpił październikowy deszcz, krople spływały po szybie jak łzy. W taką właśnie aurę siedem lat temu poszli do urzędu stanu cywilnego.
„Wychodziłam z miłości, rzecz jasna. Myślałam, iż będziemy żyć jak wszyscy porządni ludzie. Dzieci, działka, wspólne gospodarstwo. Afery nie było!” rzuciła gorzko. „Po pół roku dotarło do mnie, iż jesteśmy jak ogień i woda. On uwielbia gwar, ja ciszę. On zostawia ślad jak tornado, ja porządek. On potrafi tydzień nie wchodzić pod prysznic, ja i dnia bez niego.”
„No to się rozejdźcie! Czemu się męczyć?” machnęła ręką Helena.
„A tu zaczyna się jajuśne. Rozwieść się nie możemy. Mieszkanie mamy jedno, wspólne jeszcze sprzed ślubu. Kupowaliśmy je na pół. Kazimierz mówi: jeżeli się rozwiedziemy, sprzedaż i podział gotówki. A dokąd się potem podziejemydziejemy?”
Helena zamyśliła się, w lot chwytając sedno. „I co wymyśliliście?”
„Ot i co. Kazimierz mieszka tam, a ja kupiłam maleńkie M1 na peryferiach. Tanie jak barszcz, ale własne. Spłacam kredyt, za to nikt mi nie mąci. On czasem wpada, gdy mu samotność doskwiera. Siedzimy, gadamy jak starzy kumple. Potem idzie do siebie.”
„I długo tak będziecie?” Helena przyglądała się Jadzi badawczo. Wyglądała na zmęczoną, ale spokojną.spokojną.
„Cóż. Póki co służy. Oficjalnie mąż i żona, papierów nie ruszamy, w robocie pytań nie ma. Faktycznie każdy żyje po swojemu.”
Gdy Helena odeszła, Jadwiga długo siedziała przy oknie, dopijając wystygłą herbatę. Deszcz przybierał na sile, a w jego szumie słyszała głosy minionych lat.
Poznali się w pracy. On był szefem zaopatrzenia, ona główną księgową. Postawny, o dobrych oczach i ujmującym uśmiechu. Budziła jej zaufanie od pierwszego wejrzenia. „Jadwigo Stanisławno, czy zrobi mi pani towarzystwo na obiedzie?” podszedł do jej biurka w ów pamiętny czwartek. Zgodziła się. Potem druga rozmowa, trzecia Okazał się oczytany, znał się na sztuce. Gadali o literaturze, filmach, podróżach. „Tak mi z panią lekko” wyznał po miesiącu. „Rozumie mnie pani bez słów.” Jadwiga też czuła się przy nim swojsko. Po rozwodzie minęło pięć lat, niemal zwątpiła, iż znajdzie bratnią duszę.
Kazimierz też był po rozwodzie, bez dziatwy. Mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu po rodzicach. „Jak stodoła dla jednegodnego” narzekał. „Ale sprzedać ręka nie podniesie się.”
Pół roku chodzenia ze sobą, potem oświadczyny. Wesele skromne, tylko krewni i najbliżsi.
Pierwsze miesiące wspólnoty minęły w zachwycie. Zdawało się, iż sprzeczności to drobnostki. Ale drobnostki przeradzały się w wielkie spory. „Kaziu, nie można zostawiać brudnych talerzy w zlewie!” protestowała Jadwiga, patrząc na stos naczyń. „Daj spokój, jutro umyję” podnosił wzrok znad telewizora. „Jutro, pojutrze A potem kożuch tłuszczu nie do zdarcia!” „Zbyt wymagająca jesteś. Odpuść trochę.” ale ona nie umiała odpuścić. Bałagan tłamsił jej duszę. Kazimierz z kolei w sterylności czuł się jak w urzędzie. „Jak w muzeum u ciebie” żalił się. „Z domu musi wiejeć dom.” „Domowo nie znaczy brudno!”
Kłócili się coraz częściej. To o naczynia, to o porozrzucane rzeczy, to o kompanów Kazimierza, zjawiających się z butelką po północy. „Nie wytrzymam tak” wyznała siostrze Bożenie przez telefon. „Jesteśmy z innych planetplanet.” „Spróbuj się dostosować” radziła siostra. „Wszyscy chłopy jednakowe. Mój Zbyszek też nie ideał.” ale dostosować się nie szło.
Gwoździem do trumny był przyjaciel Władek, który wpadł z prowincji na „dwa dni”, a został tydzień. „Kazio, znasz mnie nie zniosę tego!” Jadwiga ledwie hamowała łzy. „Pije od rana, śmierdzi papierochami, muzyka aż ściany drżą! Sąsiedzi skargi noszą!” „Nie histeryzuj. Gość w dom, Bóg w dom. Wytrzymaj trochę.” „Tydzień wytrzymuję! Twój Władek jak u siebie! A ty mu pobłażasz!” „Nie dramatyzuj. To mój druh od kołyse
Renata w końcu zamknęła oczy, czując, jak Murka mruczy na jej kolanach a chmury wątpliwości rozwiały się w spokojnej ciszy jej mieszkania, wiedziała bowiem, iż jej wybór był słuszny.