Kiedy do kin wchodził Hostel, przystanki w Gdańsku oblepione zostały plakatami, z których z daleka zachęcał napis: „Quentin Tarantino”. Dopiero po zbliżeniu się można było przeczytać dopisek: „przedstawia”. Kampania promująca Jestem nim wyglądała podobnie – częściej niż nazwisko reżysera, Justina Tippinga, padało nazwisko znacznie bardziej rozpoznawalnego Jordana Peele’a, jednego z producentów. Kiedy jednak film wreszcie się ukazał, a oceny i krytyków, i publiczności w najlepszym przypadku sięgały środka skali, pojawiło się podejrzenie, iż czeka nas kolejny nothingburger.
Tak zwany „nicburger” to coś, czemu poświęca się bardzo wiele uwagi, ale po bliższym poznaniu okazuje się nie mieć istotnego znaczenia. Ocena surowa, ale spece od marketingu sami sobie są winni, bo nie można popełnić większego błędu sięgając po Jestem nim, niż spodziewać się kolejnego Uciekaj!, To my czy Nie! Poza tym, iż reżyserów łączy zainteresowanie wyzwaniami, z jakimi we współczesnych Stanach Zjednoczonych mierzy się mniejszość afroamerykańska, a od strony formalnej – dbałość o detale w każdym jednym kadrze, posługują się bardzo odmiennymi językami artystycznej ekspresji.
Kadr z filmu „Jestem nim” / United International Pictures Sp. z o.o.Amerykanie jak nikt inny potrafią rozprzestrzeniać wytwory własnej kultury na cały glob. Od jazzu i hip-hopu przez NBA i pro wrestling po fast-food i Myszkę Miki. Podobnej sławy nigdy nie zdobył natomiast tamtejszy sport narodowy – futbol amerykański. Być może dlatego, iż nie miał tak charyzmatycznego, docierającego do mas przedstawiciela jak Michael Jordan albo Hulk Hogan. Zrozumienie, jak ważna jest to dyscyplina w swojej ojczyźnie – w zakresie dalece wykraczającym poza sam sport – to jednak warunek konieczny, by pojąć motywacje bohaterów Jestem nim. Dla nich to nie jest po prostu gra. To dostąpienie zaszczytu i przepustka do grona elit, czemu należy poświęcić absolutnie wszystko. A o ile tyle nie wystarczy, trzeba wycisnąć z siebie jeszcze więcej. O tym jest ten film, ale chociaż Tipping wybrał interesującą, niewyeksploatowaną tematykę, zabrakło mu finezji i skupienia na sednie.
Otwierająca scena narzuca ton wszystkim kolejnym. Młody chłopak ogląda mecz z wyznającą futbol rodziną (mają choćby ołtarz zbudowany w hołdzie ulubionego klubu), gdy niespodziewanie Isaiah White (Marlon Wayans), rozgrywający uchodzący za jednego z najlepszych zawodników wszech czasów, doznaje poważnej kontuzji. Ojciec nakłada wówczas na syna brzemię, które już zawsze będzie obciążać jego barki – któregoś dnia to on ma zostać GOAT-em (Greatest Of All Times). Wiąże się z tym tytułem jeszcze coś, co różni dzisiejszy świat sportu od tego sprzed trzydziestu-dwudziestu lat – nigdy niekończąca się dyskusja o tym, kto jest najlepszy. Jordan czy LeBron? Messi czy Ronaldo? Gretzky czy Owieczkin? Słowo „dyskusja” nie jest choćby adekwatnym do opisania tego zjawiska. To na ogół kłótnie, personalne ataki i słowne przepychanki o kazuistycznym zabarwieniu. Zjawisko typowe dla mediów społecznościowych. „Kultura GOAT-ów” nie tylko sączy w dodatku jad do i tak dławiącego się nim internetu, jest też wyniszczająca dla samych zawodników, odczuwających coraz większą presję i stawiających sobie nierealne cele.
Kadr z filmu „Jestem nim” / United International Pictures Sp. z o.o.Kiedy Tipping ma przed sobą ten jeden konkretny motyw, chce się za nim podążać z nadzieją na pogłębioną refleksję, wyrazisty komentarz, a może choćby podpowiedź, jak oduczyć się kompulsywnego hierarchizowania sportowców. Im jednak bardziej pstrokate środki wizualne wykorzystuje, tym jaśniejsze się staje, iż kamufluje za ich pomocą brak pomysłu na rozwinięcie tej jednej, kołaczącej się mu w głowie myśl, na której bazuje cały scenariusz. Ciągnie go w artystyczne rewiry i wizualny przepych, ale próbuje postawić monument dzięki narzędzi, z których nie potrafi korzystać. W rezultacie przypomina raczej pompiera niż wizjonera.
Nie tylko zresztą agresywnie zmontowane sceny z pogranicza jawy i halucynacji czy inne oklepane zagrania wizualne rozczarowują (łącznie z „rentgenowskimi prześwietleniami”, paskudnym, dawno zapomnianym trendem z początku tego stulecia), podobnie jest z zastosowaniem religijnej symboliki. Nie można od każdego oczekiwać poruszania się w tych rewirach tematycznych z wyczuciem Tarkowskiego w Stalkerze, ale żeby to był przynajmniej poziom Zapaśnika Aronofsky’ego albo choćby Znaków Shyamalana. Tipping najwyraźniej nie wierzy w inteligencję publiczności. Drużyna czczona przez Camerona (Tyriq Withers) i jego bliskich to San Antonio Saviors, on sam nie rozstaje się z zawieszonym na szyi krzyżem, pojawia się też obowiązkowa scena nawiązująca do być może najsłynniejszego obrazu o tematyce chrześcijańskiej, Ostatniej wieczerzy Da Vinciego… Jest w tym wszystkim tyle subtelności, ile w wychwalaniu rodzinnych wartości u Dominica Toretto. O ile jednak celowo sięgającej po kicz serii akcyjniaków można tę ordynarność wybaczyć, o tyle w filmie o artystycznych zapędach jest to nie do przełknięcia.
Kadr z filmu „Jestem nim” / United International Pictures Sp. z o.o.Ostatnia, surrealistyczna scena przypomina próbę wysadzenia niesklejającego się w żadną sensowną całość scenariusza w powietrze. Jakby reżyser w końcu uświadomił sobie, iż nie ma w zasadzie niczego do powiedzenia, więc dla lepszego efektu zacznie przynajmniej krzyczeć. Jest w tym rozmach, ale gwałtowne zmiany tempa, symetryczna scenografia, bogata symbolika (nie tylko religijna) i lejąca się na prawo i lewo krew trącą sztampą i banałem. Arthouse’owy horror pokazał w ostatnich latach zbyt wiele naprawdę wymownych, ekscytujących od strony wizualnej i fascynujących pod względem przesłania filmów, by coś tak powierzchownego mogło wzbudzić silną reakcję emocjonalną. Z pustego i Jordan Peele nie naleje.
Korekta: Michalina Nowak
















