Jak zrazić do siebie wszystkich

filmweb.pl 6 dni temu
Zdjęcie: plakat


W zakładach mleczarskich wyławiają z kadzi z mlekiem ciało kierownika. Ale to tyle, jeżeli chodzi o kryminalną zagadkę, bo "Zgon przed weselem" nie ma w sobie nic z gatunku filmowego, w którym komisarz śledczy rozwikłuje skomplikowaną sprawę. To komedia. Ale taka, w której najśmieszniejszy jest fakt, iż o denacie zapomina się niemal od razu. I przez cały film nikomu choćby nie przyjdzie do głowy zadać pytania, czy ten zgon to morderstwo, czy raczej niefortunny wypadek. A jeżeli tak – to w jaki sposób ciało znalazło się w takim miejscu? Czyli raczej podczas seansu za wiele się nie pośmiejemy.

  • Netflix

Zamiast zrywać boki, widzowie raczej intensywnie drapią się po głowach, by dociec sensu autorskich zamierzeń. Bo punkt wyjścia tej historii jest skomplikowany, a po drodze historia wikła się jeszcze bardziej, aż w finale zostaje rozwiązana jednym fabularnym ciachnięciem. Urągając przy tym zasadom logiki, prawdopodobieństwa i zwykłej przyzwoitości. I wciąż nie ma to nic wspólnego z tytułowym zgonem. Znacznie więcej natomiast z weselem.

Bo w pierwszych scenach filmu córka głównych bohaterów filmu oświadcza wszem wobec, iż bierze ślub. Ojciec na to: nie ma mowy! A dziewczyna: a właśnie, iż tak! I co z tym począć? Gdy dochodzi do fabularnego pata, sytuację we własne ręce biorą scenarzystki – Hanna Węsierska i Karolina Szymczyk-Majchrzak. A te popłynęły. Skupcie się, bo prosto nie jest: otóż ojciec (matka zresztą też) to pracownik mleczarni, której kierownik właśnie zaliczył zgon (nie zaprzątajcie nim sobie głowy – nikt się nim bowiem w filmie nie przejmuje). Traf chce, iż zakłady są częścią większej sieci, którą ma w planach zrestrukturyzować młody, dynamiczny, neoliberalny i chciwy szefunio. Po drodze na jacht zajeżdża do fabryki, by poinformować załogę, iż zamyka zakład. Bardziej opłaca mu się postawić w tym miejscu hotel ze spa. A gdzie w tym wszystkim ślub, zapytacie. Otóż, z szefem przyjeżdża jego żona, która w luźnej pogawędce z księgową (traf chce, iż to matka tej dziewczyny, co to zapowiedziała, iż bierze ślub) dowiaduje się o matrymonialnych planach dziewczyny. I ni stąd, ni zowąd oznajmia, iż ona to wesele zorganizuje. I tak się do tego pomysłu zapala, iż mówi swojemu mężowi (czyli szefuńciowi, co to przyjechał zamknąć zakład), iż w zamian za możliwość zorganizowania ślubu on tę mleczarnię zostawi w spokoju. Bo jak nie, to koniec z seksem! I tak to właśnie, w ten jakże szczwany sposób, początkowy zgon nagle łączy się z tytułowym weselem.

Robert Talarczyk, Tomasz Karolak
  • Netflix

I jest to, muszę przyznać, najbardziej niedorzeczny fabularny punkt wyjścia, z jakim kiedykolwiek się spotkałem. Dlaczego nagle obca kobieta tak zapala się do organizacji czyjegoś ślubu?! Dlaczego jako warunek bierze pozostawienie mleczarni?! Dlaczego szantażuje swojego męża?! I co to ma wszystko wspólnego ze zgonem?! Tyle pytań i zero odpowiedzi! Tylko jedna przychodzi do głowy: bo inaczej fabuła nie ruszyłaby z miejsca. Ale to stwierdzenie pociąga za sobą inne pytanie: czy fabuła jest tego warta? Czy naprawdę trzeba było stawać na głowie, by połączyć wszystkie kropki. Czy nie lepiej byłoby po prostu zostawić ten fabularny punkt wyjścia w spokoju? Zaniechać projekt. Rozejść się do domu. Oszczędzić tego sobie i widzom. Na te pytania odpowiedź akurat jest i brzmi: byłoby. Ale dlaczego odpowiedź ta we właściwym momencie z ust producenta nie padła? Tego już się nigdy nie dowiemy.

A projekt ten jest nie tylko niedorzeczny, ale też wyjątkowo niedzisiejszy. Myślę, iż mógłby być uznany za nowatorski i odkrywczy tak może, co najwyżej, w latach 90. Bo dwie osie konfliktu kręcą się wokół faktu, po pierwsze, iż narzeczonym córki jest czarnoskóry, a po drugie – iż wyścig o pozycję kierownika mleczarni przeradza się w pojedynek płci. Siłą napędową "humoru" tej "komedii" miały być zatem przymioty kojarzone z kołtuńską stroną rodzimej prowincji: głęboko zinternalizowane, lekko maskowane, ale jednak zapiekłe rasizm i seksizm. I być może kilka dekad temu jeszcze można byłoby się uśmiechnąć na scenie, w której wąsaty i brzuchaty Polak w średnim wieku łamaną angielszczyzną próbuje zagaić rozmowę z czarnoskórym, który odpowiada mu płynną polszczyzną. Być może choćby ktoś uznałby wtedy, iż to całkiem świeży pomysł, by przeciwstawić szowinistycznym mężczyznom bystre, przebojowe i cwane kobiety, które – uwaga, uwaga! – potrafią sobie bez swoich mężów i narzeczonych jakoś (choć w sumie nie do końca) poradzić. Być może. Kto wie.

Ale dziś takie dowcipy nie tyle demaskują ksenofobię i szowinizm, co je raczej konserwują i umacniają. Bo jeżeli kolor skóry narzeczonego wciąż jest tematem wartym podjęcia, jeżeli ktokolwiek w ogóle się zastanawia, czy kobieta może stanąć w szranki z mężczyzną o to samo stanowisko, to z miejsca, już na starcie, staje się rasistą i seksistą. Bo dostrzega w tym jakiś problem – choćby jeżeli do załatwienia.

Co więcej, film wpisuje się nie tylko w narrację ksenofobiczną, ale również – jakkolwiek paradoksalnie by to zabrzmiało – ojkofobiczną. Bo twórcy nie tylko boją się tego, co dalekie od rodzimej swojskości, ale również wstydliwie spoglądają na własne podwórko. Rozwiązanie zagmatwanych, nielogicznych, absurdalnych losów bohaterów przychodzi bowiem z zagranicy. Aby zmodernizować, zracjonalizować i utrzymać mleczarnię, muszą na miejscu pojawić się zagraniczni inwestorzy, którzy obdarzą łaskawym spojrzeniem lokalne wyroby i rzucą groszem na poratowanie. Ale nie, nie, to żadna jałmużna! To – jak mówi Polka od lat mieszkająca we Francji – inwestycja! Więc tylko zagraniczne oko kapitału starej Europy jest w stanie dostrzec interes tam, gdzie kołtuński Polak widział do tej pory tylko koszt.

Twórcom więc udała się rzecz wyjątkowa. Obrazili wszystkich: przystojnych czarnoskórych i brzuchatych białych, kobiety i mężczyzn, małe miasteczka i duży kapitał. Tylko zagranica jakaś taka bez skazy. Jedyną ich winą jest, iż się tą przaśną Polską w ogóle interesują.
Idź do oryginalnego materiału