Przejdźcie się po promenadzie w dowolnej miejscowości turystycznej w Polsce, a natkniecie się na jego urokliwy pyszczek: długie królicze uszy, pokaźną psią truflę, czarne oczyska oraz szeroki uśmiech, odsłaniający ostre jak brzytwa zęby. Jest zarówno stałym bywalcem odpustowych kramów, twarzą Temu, jak i obiektem westchnień odwiedzających Toys "R" Us czy naszego Smyka. Reklamował tuziny produktów spożywczych, w tym konserwę turystyczną, słynny SPAM. Jego podobizna zdobi chusty, koszulki, torby, piórniki, plecaki, śniadaniówki, długopisy, Wasze ulubione slipy. Dokądkolwiek człowiek pójdzie, zobaczy twarz Stitcha: merchandisingowego samograja, disnejowskiej ikony stojącej na czele dochodowej franczyzy oraz przede wszystkim jednego z najbardziej ludzkich nieludzkich bohaterów popkultury.
Do 626 razy sztuka. Dokładnie tyle prób potrzebował szalony naukowiec Jumba Jookiba, aby stworzyć wcielenie chaosu. Zwalisty kosmita latami zbierał materiał genetyczny najgroźniejszych istot we wszechświecie. Z jego połączenia powstała przerażająca hybryda; potwór o szponach twardszych niż stal, zębach-żyletkach, wzroście krasnala, ale sile olbrzyma, posiadający wyłącznie jeden cel: zniszczenie wszystkiego, co spotka na swojej drodze. A iż na końcu jego marszruty znalazły się Hawaje – niech Kāne ma mieszkańców archipelagu w opiece.
Tak można z grubsza streścić fikcyjne początki Stitcha. Pozafilmowe okoliczności jego narodzin są nieco mniej sensacyjne. W 1984 roku Chris Sanders ukończył California Institute for Arts – założoną przy pomocy Walta Disneya kuźnię talentów, w której rzemiosła uczyli się między innymi Brad Bird, Tim Burton i Henry Selick. Rok później wpadł na pomysł książki dla dzieci o niesfornym leśnym stworku, który został zignorowany przez wydawców, ale położył podwaliny pod "Lilo i Stitcha" (2002). Z dyplomem CalArts w ręku Sanders dostał się na staż w Walt Disney Feature Animation akurat wtedy, gdy rozpoczął się tzw. renesans Disneya. Pracę rozpoczął co prawda od chłodno przyjętych "Bernarda i Bianki w krainie kangurów" (1990), jednak w następnych latach uczestniczył w produkcji największych przebojów wytwórni: "Pięknej i Bestii" (1991), "Króla Lwa" (1994) i "Mulan" (1998).
Przełom zapukał do Sandersa pod koniec lat 90., kiedy Thomas Schumacher, ówczesny szef działu animacji, powierzył mu pieczę nad kolejną produkcją studia. Animator dostał niemal wolną rękę; co więcej, zachęcono go, aby nie tworzył na disnejowską modłę, tylko dał wyraz charakterystycznemu dlań stylowi. Szkopuł w tym, iż miał to zrobić po kosztach. Taka cena wolności twórczej. Ale Sanders nie wahał się ani przez chwilę. Odkurzył swój pomysł z 1985 roku i razem z Deanem DeBloisem, z którym pracował przy "Mulan", napisał scenariusz "Lilo i Stitcha". Film zmieścił się w ociosanym budżecie – dość powiedzieć, iż trzymający się za kieszeń twórcy zostali z nadwyżką, którą przeznaczyli na diabelnie skuteczną promocję – i okazał się kasowym sukcesem (szkoda, iż rozochocony Disney w późniejszych latach uczynił z zasady "więcej za mniej" swój model biznesowy).
"Lilo i Stitch" trafili na ekrany kin w 2002 roku. Zarobili 273 miliony dolarów (ponad 20 pochodziło z Japonii, będącej kolebką miłośników temperamentnego kudłacza). W przededniu premiery remake’u film Sandersa znalazł się na szczycie listy najchętniej oglądanych produkcji na Disney+. Oczywiście, duża w tym zasługa trwającej kampanii reklamowej oraz idącego z nimi ręka w rękę algorytmu platformy. Niesłabnącej popularności filmu nie należy jednak sprowadzać do wypadkowej nostalgicznego trendu i wykalkulowanego działania speców od marketingu. Dziedzictwo serii jest znacznie bardziej złożone.
Po latach adaptowania klasycznych baśni, legend i klechd w Disneyu zrobiono gwałtowny piwot. Wraz z nadejściem nowego tysiąclecia fantasy ustąpiło miejsca science fiction, czego wyrazem były "Atlantyda. Zaginiony ląd" (2001), "Planeta skarbów" (2002) oraz właśnie "Lilo i Stitch". Sanders i DeBlois gatunkową przynależność manifestują już na wstępie. Scenerią otwierającej film sceny jest siedziba sztabu Zjednoczonej Federacji Galaktycznej – wystarczy lekko zmrużyć oczy, by wziąć ją za miejsce obrad Galaktycznego Senatu z "Gwiezdnych wojen". Trwa proces Jumby Jookiby, czołowego naukowca z Galaktycznego Resortu Obrony. Czterookiego obcego oskarżono o nielegalne eksperymenty na kodzie genetycznym, których owocem jest zdziczały Obiekt 626. Decyzją Przewodniczącej Federacji wybryk natury zostaje skazany na wygnanie. W ostatniej chwili udaje mu się umknąć. Po krótkiej bitwie kosmicznej z flotą Federacji wchodzi w nadprzestrzeń i rozbija się na Ziemi, konkretnie – na Kaua’i.
Intergalaktyczna draka jest atrakcyjnym punktem wyjścia dla animowanego blockbustera, jednak fabularna kanwa "Lilo i Stitcha" przypomina nie tyle rzeczoną space operę Lucasa, ile inny kanoniczny tytuł kina nowej przygody – "E.T." (1982). adekwatna akcja filmu Sandersa i DeBloisa zaczyna się, gdy eksperyment Jumby zostaje przygarnięty przez Lilo, nieznośną kilkulatkę z Hawajów. Dziewczynka jest przekonana, iż dziwaczny stwór jest psem. Nadaje mu dziwaczne imię, które pasuje do jego dziwacznej aparycji. Sama zresztą jest dziwaczką – słucha Elvisa, udaje, iż głowę jej lalki drążą robaki, na dodatek wdaje się w bójki i niezbyt interesują ją stereotypowo dziewczęce zabawy. Jest autsajderką, tak jak Stitch.
W filmach Sandersa to właśnie bohaterowie nietypowi ratują świat. Tak było w wypadku cherlawego Czkawki z "Jak wytresować smoka" (2010), który na przekór wikińskim tradycjom (oraz wzorcom męskości!) ponad siłę i gruboskórność przedkłada rozum i wrażliwość. Podobnie wygląda historia Jasnodzióbka z "Dzikiego robota" (2024), który udowadnia, iż jego niedopasowanie jest wyłącznie pozorne, a pod płaszczem uszytym z rówieśniczych uprzedzeń i osądów kryje się odważny, bystry lider. Idąc drogą porównań – odpowiedniczką Jasnodzióbka jest Lilo, tymczasem Stitch wchodzi w buty Roz. Robotkę oraz psotnego mutanta łączy niemało: oboje są rozbitkami, którzy muszą rozpoznać się w obcych konwenansach; żadne z nich nie zostało stworzone z myślą o empatii (w końcu mowa o maszynie do sprzątania i maszynie do zabijania), ale uczą jej się na drodze emocjonalnego rozwoju; dojrzewają, wchodząc w relacje. Trochę jak u Spielberga, prawda?
Wśród bohaterów animacji Disneya szanse na szczęśliwe dzieciństwo z dwojgiem rodziców u boku są raczej niewielkie. Licząc od premiery "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków" (1937), śmierć opiekuna jest jednym z najczęściej wykorzystywanych motywów w filmach wytwórni. O ile w niektórych wypadkach służy ona jako fabularny wytrych, sztampowy zabieg, który ułatwia uzasadnienie stanu rzeczy, gdzie to dziecko wbrew rozsądkowi jest protagonistą, o tyle Sanders i DeBlois sięgają po nią ze świadomością powagi tematu. Dlatego "Lilo i Stitch" jest jednym z najrzetelniejszych i najuczciwszych filmów familijnych dotykających tematu żałoby, ponieważ pozwala bohaterce przez nią przejść, a nie zamiata ją pod dywan, jak chociażby "Król Lew" (zanim zostanę zrugany – to znakomity film, ale marne studium straty).
Rodzice Lilo zginęli w wypadku samochodowym. Trudność z odnalezieniem się w nowej sytuacji, gdzie to dwudziestokilkuletnia, równie poraniona siostra jest jej opiekunką, przekłada się na jej zachowanie. Lilo jest nieusłuchana, konfliktowa i wybuchowa, jednak to nie tyle wyraz złej woli, ile sposób na ujście rozchwianych i gwałtownych emocji. Sytuację pogarsza siedząca siostrom na karku opieka społeczna oraz obcy, którzy zakłócają to, co pozostało z miru domowego. Może zabrzmi to pretensjonalnie czy choćby niedorzecznie, ale w warstwie obyczajowej "Lilo i Stitch" rymuje się z… "The Florida Project" (2017). Zwłaszcza iż na upartego punktów stycznych z kinem Seana Bakera można wyznaczyć więcej.
Każdemu, kto utyskuje na poprawność polityczną we współczesnych produkcjach ze stajni Myszki Miki, radzę nie wracać do filmu Sandersa i DeBloisa. "Lilo i Stitch" to przecież koszmar Don Kichotów od walki z wokizmem. Podsumujmy: film o niebiałej Hawajce (pierwsza polinezyjska bohaterka Disneya), która pluje na oczekiwania wobec dziewczyństwa, będąc istnym przeciwieństwem osoby delikatnej, ułożonej i cichej, która przejawia cechy autystki (Lilo ma swoje fiksacje i rytuały, ale też, podobnie jak Jasnodzióbek, problem z czytaniem norm społecznych), a na dodatek mieszka z płynnopłciowym kosmitą. Ostatni punkt jest znaczący o tyle, iż Pleakly jest jedną z nielicznych postaci kodowanych jako queerowe, które uznawano za jednoznacznie pozytywne. Na przełomie mileniów przejawy nieheteronormatywności w filmach i serialach animowanych pochodziły zwykle od szwarccharakterów (dla przykładu, Urszula z "Małej syrenki" oraz On z "Atomówek"). "Lilo i Stitch" wyłamały się ze szkodliwego schematu, prezentując postać chodzącą w dragu, performującą role zarówno męskie, jak i kobiece. Przypomnę, iż w serialowym spin-offie filmu Jumba był gotów wyjść za Pleakly’ego za mąż. Typowi współlokatorzy.
Jedną z pierwszych lekcji, jakie Lilo udzieliła Stitchowi, poświęcona była tzw. ohanie, czyli rodzinie. Zgodnie z hawajską tradycją w jej skład wchodzą nie tylko osoby spokrewnione, ale wszyscy bliscy. Wraz z końcem filmu Lilo, Stitch, Nani i jej chłopak David, Jumba oraz Pleakley tworzą właśnie ohanę, grupę wspierających się osób (nie przymierzając: wyrzutków), którą równie dobrze można nazwać rodziną z wyboru.
Opowieść o rezolutnej rozrabiaczce i jej zwariowanym towarzyszu odniosła sukces, który Disney postanowił przekuć nie tylko we wspomniany na wstępie merchandising, ale również ciąg sequeli, spin-offów i rebootów, dając początek pełnoprawnej franczyzie. Od 1994 roku, czyli premiery "Powrotu Dżafara", nowo powstałe Disney MovieToons produkowało kontynuacje disnejowskich przebojów przeznaczone na rynek direct-to-video. W Stanach Zjednoczonych "Lilo i Stitch" doczekali się aż trzech tego typu sequeli ("Lilo i Stich 2: Mały feler Sticha" to adekwatnie midquel) oraz serialu. Choć żaden z nich nie zbliżył się poziomem do pierwowzoru, miały one znaczący wpływ na pogłębienie tzw. lore. W końcu wraz z premierą filmu "Stich! Misja" światło dzienne ujrzało poprzednie 625 obiektów Jumby, które Lilo i Stitch wyłapywali na polecenie Zjednoczonej Federacji Galaktycznej w serialu "Lilo i Stitch".
Film Sandersa i DeBloisa przyjął się na rynkach azjatyckich, czego owocem było anime "Stitch!" oraz donghua "Stich i Ai", w których niebieski ancymon przeżywał przygody u boku kolejno pochodzącej z Okinawy Yuny Kamihary oraz mieszkającej w górach Huang Shan Ai Ling Wang. To, co na pierwszy rzut oka wygląda na cwany skok na kasę, jest tak naprawdę zbieżne z założeniami pierwowzoru, który kierował widzów do miejsc przez popkulturę niewyeksploatowanych. Gdy Sanders rozpoczynał pracę nad "Lilo i Stitchem", nie miał o Hawajach bladego pojęcia, mimo to udało mu się przybliżyć tamtejszą kulturę, religię i zwyczaje bez popadania w stereotypizację i przywłaszczenie kulturowe, którego symbolem są niesławni "Trzej Caballeros".
Stawiam dolary przeciwko orzechom, iż bez względu na szerokość geograficzną perypetie 626 angażują podobnie. W końcu waga relacji międzyludzkich jest niezmienna i niezależna od przyjętych jednostek. Gdy za dzieciaka bawiłem się upolowaną w małomiasteczkowym lumpeksie figurką Gantu, chciałem być taki jak on – czyt. wysoki i napakowany. Po latach pracuję jednak na to, aby bardziej przypominać Stitcha, który udowodnił, iż esencjonalizm to wierutna bzdura, a popełnione błędy nie determinują tego, kim jesteśmy. Ten rozbrykany kudłacz mimo bycia obcym, każdego dnia starał się być lepszym człowiekiem. Kosmity nie trzeba tresować, wystarczy go zaakceptować.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
Złe dobrego początki
Do 626 razy sztuka. Dokładnie tyle prób potrzebował szalony naukowiec Jumba Jookiba, aby stworzyć wcielenie chaosu. Zwalisty kosmita latami zbierał materiał genetyczny najgroźniejszych istot we wszechświecie. Z jego połączenia powstała przerażająca hybryda; potwór o szponach twardszych niż stal, zębach-żyletkach, wzroście krasnala, ale sile olbrzyma, posiadający wyłącznie jeden cel: zniszczenie wszystkiego, co spotka na swojej drodze. A iż na końcu jego marszruty znalazły się Hawaje – niech Kāne ma mieszkańców archipelagu w opiece.
Tak można z grubsza streścić fikcyjne początki Stitcha. Pozafilmowe okoliczności jego narodzin są nieco mniej sensacyjne. W 1984 roku Chris Sanders ukończył California Institute for Arts – założoną przy pomocy Walta Disneya kuźnię talentów, w której rzemiosła uczyli się między innymi Brad Bird, Tim Burton i Henry Selick. Rok później wpadł na pomysł książki dla dzieci o niesfornym leśnym stworku, który został zignorowany przez wydawców, ale położył podwaliny pod "Lilo i Stitcha" (2002). Z dyplomem CalArts w ręku Sanders dostał się na staż w Walt Disney Feature Animation akurat wtedy, gdy rozpoczął się tzw. renesans Disneya. Pracę rozpoczął co prawda od chłodno przyjętych "Bernarda i Bianki w krainie kangurów" (1990), jednak w następnych latach uczestniczył w produkcji największych przebojów wytwórni: "Pięknej i Bestii" (1991), "Króla Lwa" (1994) i "Mulan" (1998).
Przełom zapukał do Sandersa pod koniec lat 90., kiedy Thomas Schumacher, ówczesny szef działu animacji, powierzył mu pieczę nad kolejną produkcją studia. Animator dostał niemal wolną rękę; co więcej, zachęcono go, aby nie tworzył na disnejowską modłę, tylko dał wyraz charakterystycznemu dlań stylowi. Szkopuł w tym, iż miał to zrobić po kosztach. Taka cena wolności twórczej. Ale Sanders nie wahał się ani przez chwilę. Odkurzył swój pomysł z 1985 roku i razem z Deanem DeBloisem, z którym pracował przy "Mulan", napisał scenariusz "Lilo i Stitcha". Film zmieścił się w ociosanym budżecie – dość powiedzieć, iż trzymający się za kieszeń twórcy zostali z nadwyżką, którą przeznaczyli na diabelnie skuteczną promocję – i okazał się kasowym sukcesem (szkoda, iż rozochocony Disney w późniejszych latach uczynił z zasady "więcej za mniej" swój model biznesowy).
"Lilo i Stitch" trafili na ekrany kin w 2002 roku. Zarobili 273 miliony dolarów (ponad 20 pochodziło z Japonii, będącej kolebką miłośników temperamentnego kudłacza). W przededniu premiery remake’u film Sandersa znalazł się na szczycie listy najchętniej oglądanych produkcji na Disney+. Oczywiście, duża w tym zasługa trwającej kampanii reklamowej oraz idącego z nimi ręka w rękę algorytmu platformy. Niesłabnącej popularności filmu nie należy jednak sprowadzać do wypadkowej nostalgicznego trendu i wykalkulowanego działania speców od marketingu. Dziedzictwo serii jest znacznie bardziej złożone.
E.T. z chaty Myszki Miki
Po latach adaptowania klasycznych baśni, legend i klechd w Disneyu zrobiono gwałtowny piwot. Wraz z nadejściem nowego tysiąclecia fantasy ustąpiło miejsca science fiction, czego wyrazem były "Atlantyda. Zaginiony ląd" (2001), "Planeta skarbów" (2002) oraz właśnie "Lilo i Stitch". Sanders i DeBlois gatunkową przynależność manifestują już na wstępie. Scenerią otwierającej film sceny jest siedziba sztabu Zjednoczonej Federacji Galaktycznej – wystarczy lekko zmrużyć oczy, by wziąć ją za miejsce obrad Galaktycznego Senatu z "Gwiezdnych wojen". Trwa proces Jumby Jookiby, czołowego naukowca z Galaktycznego Resortu Obrony. Czterookiego obcego oskarżono o nielegalne eksperymenty na kodzie genetycznym, których owocem jest zdziczały Obiekt 626. Decyzją Przewodniczącej Federacji wybryk natury zostaje skazany na wygnanie. W ostatniej chwili udaje mu się umknąć. Po krótkiej bitwie kosmicznej z flotą Federacji wchodzi w nadprzestrzeń i rozbija się na Ziemi, konkretnie – na Kaua’i.
Intergalaktyczna draka jest atrakcyjnym punktem wyjścia dla animowanego blockbustera, jednak fabularna kanwa "Lilo i Stitcha" przypomina nie tyle rzeczoną space operę Lucasa, ile inny kanoniczny tytuł kina nowej przygody – "E.T." (1982). adekwatna akcja filmu Sandersa i DeBloisa zaczyna się, gdy eksperyment Jumby zostaje przygarnięty przez Lilo, nieznośną kilkulatkę z Hawajów. Dziewczynka jest przekonana, iż dziwaczny stwór jest psem. Nadaje mu dziwaczne imię, które pasuje do jego dziwacznej aparycji. Sama zresztą jest dziwaczką – słucha Elvisa, udaje, iż głowę jej lalki drążą robaki, na dodatek wdaje się w bójki i niezbyt interesują ją stereotypowo dziewczęce zabawy. Jest autsajderką, tak jak Stitch.
W filmach Sandersa to właśnie bohaterowie nietypowi ratują świat. Tak było w wypadku cherlawego Czkawki z "Jak wytresować smoka" (2010), który na przekór wikińskim tradycjom (oraz wzorcom męskości!) ponad siłę i gruboskórność przedkłada rozum i wrażliwość. Podobnie wygląda historia Jasnodzióbka z "Dzikiego robota" (2024), który udowadnia, iż jego niedopasowanie jest wyłącznie pozorne, a pod płaszczem uszytym z rówieśniczych uprzedzeń i osądów kryje się odważny, bystry lider. Idąc drogą porównań – odpowiedniczką Jasnodzióbka jest Lilo, tymczasem Stitch wchodzi w buty Roz. Robotkę oraz psotnego mutanta łączy niemało: oboje są rozbitkami, którzy muszą rozpoznać się w obcych konwenansach; żadne z nich nie zostało stworzone z myślą o empatii (w końcu mowa o maszynie do sprzątania i maszynie do zabijania), ale uczą jej się na drodze emocjonalnego rozwoju; dojrzewają, wchodząc w relacje. Trochę jak u Spielberga, prawda?
Rodzina z wyboru
Wśród bohaterów animacji Disneya szanse na szczęśliwe dzieciństwo z dwojgiem rodziców u boku są raczej niewielkie. Licząc od premiery "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków" (1937), śmierć opiekuna jest jednym z najczęściej wykorzystywanych motywów w filmach wytwórni. O ile w niektórych wypadkach służy ona jako fabularny wytrych, sztampowy zabieg, który ułatwia uzasadnienie stanu rzeczy, gdzie to dziecko wbrew rozsądkowi jest protagonistą, o tyle Sanders i DeBlois sięgają po nią ze świadomością powagi tematu. Dlatego "Lilo i Stitch" jest jednym z najrzetelniejszych i najuczciwszych filmów familijnych dotykających tematu żałoby, ponieważ pozwala bohaterce przez nią przejść, a nie zamiata ją pod dywan, jak chociażby "Król Lew" (zanim zostanę zrugany – to znakomity film, ale marne studium straty).
Rodzice Lilo zginęli w wypadku samochodowym. Trudność z odnalezieniem się w nowej sytuacji, gdzie to dwudziestokilkuletnia, równie poraniona siostra jest jej opiekunką, przekłada się na jej zachowanie. Lilo jest nieusłuchana, konfliktowa i wybuchowa, jednak to nie tyle wyraz złej woli, ile sposób na ujście rozchwianych i gwałtownych emocji. Sytuację pogarsza siedząca siostrom na karku opieka społeczna oraz obcy, którzy zakłócają to, co pozostało z miru domowego. Może zabrzmi to pretensjonalnie czy choćby niedorzecznie, ale w warstwie obyczajowej "Lilo i Stitch" rymuje się z… "The Florida Project" (2017). Zwłaszcza iż na upartego punktów stycznych z kinem Seana Bakera można wyznaczyć więcej.
Każdemu, kto utyskuje na poprawność polityczną we współczesnych produkcjach ze stajni Myszki Miki, radzę nie wracać do filmu Sandersa i DeBloisa. "Lilo i Stitch" to przecież koszmar Don Kichotów od walki z wokizmem. Podsumujmy: film o niebiałej Hawajce (pierwsza polinezyjska bohaterka Disneya), która pluje na oczekiwania wobec dziewczyństwa, będąc istnym przeciwieństwem osoby delikatnej, ułożonej i cichej, która przejawia cechy autystki (Lilo ma swoje fiksacje i rytuały, ale też, podobnie jak Jasnodzióbek, problem z czytaniem norm społecznych), a na dodatek mieszka z płynnopłciowym kosmitą. Ostatni punkt jest znaczący o tyle, iż Pleakly jest jedną z nielicznych postaci kodowanych jako queerowe, które uznawano za jednoznacznie pozytywne. Na przełomie mileniów przejawy nieheteronormatywności w filmach i serialach animowanych pochodziły zwykle od szwarccharakterów (dla przykładu, Urszula z "Małej syrenki" oraz On z "Atomówek"). "Lilo i Stitch" wyłamały się ze szkodliwego schematu, prezentując postać chodzącą w dragu, performującą role zarówno męskie, jak i kobiece. Przypomnę, iż w serialowym spin-offie filmu Jumba był gotów wyjść za Pleakly’ego za mąż. Typowi współlokatorzy.
Jedną z pierwszych lekcji, jakie Lilo udzieliła Stitchowi, poświęcona była tzw. ohanie, czyli rodzinie. Zgodnie z hawajską tradycją w jej skład wchodzą nie tylko osoby spokrewnione, ale wszyscy bliscy. Wraz z końcem filmu Lilo, Stitch, Nani i jej chłopak David, Jumba oraz Pleakley tworzą właśnie ohanę, grupę wspierających się osób (nie przymierzając: wyrzutków), którą równie dobrze można nazwać rodziną z wyboru.
Prolog, epilog i część części adekwatnej
Opowieść o rezolutnej rozrabiaczce i jej zwariowanym towarzyszu odniosła sukces, który Disney postanowił przekuć nie tylko we wspomniany na wstępie merchandising, ale również ciąg sequeli, spin-offów i rebootów, dając początek pełnoprawnej franczyzie. Od 1994 roku, czyli premiery "Powrotu Dżafara", nowo powstałe Disney MovieToons produkowało kontynuacje disnejowskich przebojów przeznaczone na rynek direct-to-video. W Stanach Zjednoczonych "Lilo i Stitch" doczekali się aż trzech tego typu sequeli ("Lilo i Stich 2: Mały feler Sticha" to adekwatnie midquel) oraz serialu. Choć żaden z nich nie zbliżył się poziomem do pierwowzoru, miały one znaczący wpływ na pogłębienie tzw. lore. W końcu wraz z premierą filmu "Stich! Misja" światło dzienne ujrzało poprzednie 625 obiektów Jumby, które Lilo i Stitch wyłapywali na polecenie Zjednoczonej Federacji Galaktycznej w serialu "Lilo i Stitch".
Film Sandersa i DeBloisa przyjął się na rynkach azjatyckich, czego owocem było anime "Stitch!" oraz donghua "Stich i Ai", w których niebieski ancymon przeżywał przygody u boku kolejno pochodzącej z Okinawy Yuny Kamihary oraz mieszkającej w górach Huang Shan Ai Ling Wang. To, co na pierwszy rzut oka wygląda na cwany skok na kasę, jest tak naprawdę zbieżne z założeniami pierwowzoru, który kierował widzów do miejsc przez popkulturę niewyeksploatowanych. Gdy Sanders rozpoczynał pracę nad "Lilo i Stitchem", nie miał o Hawajach bladego pojęcia, mimo to udało mu się przybliżyć tamtejszą kulturę, religię i zwyczaje bez popadania w stereotypizację i przywłaszczenie kulturowe, którego symbolem są niesławni "Trzej Caballeros".
Stawiam dolary przeciwko orzechom, iż bez względu na szerokość geograficzną perypetie 626 angażują podobnie. W końcu waga relacji międzyludzkich jest niezmienna i niezależna od przyjętych jednostek. Gdy za dzieciaka bawiłem się upolowaną w małomiasteczkowym lumpeksie figurką Gantu, chciałem być taki jak on – czyt. wysoki i napakowany. Po latach pracuję jednak na to, aby bardziej przypominać Stitcha, który udowodnił, iż esencjonalizm to wierutna bzdura, a popełnione błędy nie determinują tego, kim jesteśmy. Ten rozbrykany kudłacz mimo bycia obcym, każdego dnia starał się być lepszym człowiekiem. Kosmity nie trzeba tresować, wystarczy go zaakceptować.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.