Jak sprawiłam, iż mąż zerwał z toksyczną rodziną.

polregion.pl 16 godzin temu

Udało mi się sprawić, iż mąż zerwał z rodziną, która ciągnęła go na dno.

Ja, Weronika, doprowadziłam do tego, iż mój mąż, Bartosz, przestał utrzymywać kontakt ze swoimi krewnymi. Nie żałuję tej decyzji – oni wciągali go w przepaść, a ja nie mogłam pozwolić, by pociągnęli za sobą naszą rodzinę. Rodzina Bartosza to nie pijaniacy ani lenie, ale ich sposób myślenia był toksyczny. Wierzyli, iż życie powinno samo przynieść im wszystko na tacy, bez wysiłku. Tymczasem nic nie przychodzi za darmo, a ja nie chciałam, by mój mąż, pełen potencjału, ugrzązł w ich bagnie beznadziei.

Bartosz to prawdziwy pracuś, ale brakowało mu iskry, motywacji. Jego rodzina z małej wsi pod Lublinem nigdy tej iskry nie szukała. Tylko narzekali: na rząd, na sąsiadów, na pech – na wszystkich, tylko nie na siebie. Rodzice Bartosza, Jan i Halina, całe życie żyli w biedzie, licząc każdy grosz, ale nie próbowali nic zmienić. Ich filozofia sprowadzała się do jednego: „Taki już los, trzeba się pogodzić”. Bartosz miał młodszego brata, Szymona. Jemu też nie układało się najlepiej – ożenił się, ale żona odeszła do bogatszego mężczyzny, zostawiając go z przekonaniem, iż kobietom chodzi tylko o pieniądze. Ta rodzina była jak czarna dziura, wysysająca nadzieję.

Kochałam Bartosza i wierzyłam w niego. Ale po kilku latach małżeństwa, żyjąc w ich wsi, zrozumiałam: jeżeli nic nie zmienimy, do emerytury będziemy chodzić w tych samych ubraniach i oszczędzać na chlebie. choćby w takiej miejscowości można było znaleźć dobrą pracę, ale rodzina męża wmawiała coś przeciwnego. „Po co harować dla kogoś? Wyrzucą cię bez grosza, a sąd nie pomoże” – powtarzał teść. On i Bartosz pracowali w lokalnej fabryce, gdzie wypłaty spóźniały się o miesiące. „Zmieniać pracę nie ma sensu, wszędzie trzeba mieć znajomości” – wtórował mu Bartosz, powtarzając słowa ojca. Teściowa choćby ogródka nie uprawiała, mówiąc: „I tak ukradną, po co się starać?”. Ich bieręć mnie dobijała.

Widziałam, jak Bartosz – utalentowany i pracowity – gasł pod ich wpływem. Oni nie tylko żyli w biedzie – pogodzili się z nią jak z wyrokiem. Nie chciałam takiego życia ani dla niego, ani dla siebie. Pewnego dnia wybuchłam. Usiadłam naprzeciw męża i powiedziałam: „Albo wyjeżdżamy do miasta i zaczynamy od nowa, albo jadę sama”. Opierał się, powtarzając mantry rodziców, iż „nic z tego nie wyjdzie”. Teść i teściowa naciskali na niego, przekonując, iż niszczę rodzinę. Ale ja byłam nieugięta. To była nasza jedyna szansa, by wyrwać się z ich szponów. W końcu Bartosz się zgodził i przeprowadziliśmy się do Lublina.

Przeprowadzka stała się punktem zwrotnym. Szukaliśmy pracy od zera, wynajmowaliśmy kąt, liczyliśmy każdą złotówkę. Było ciężko, ale widziałam, jak w Bartoszu budzi się zapał. Znalazł pracę w firmie budowlanej, ja zostałam recepcjonistką w salonie. Pracowaliśmy, uczyliśmy się, zarwaliśmy noce, ale szliśmy do przodu. Minęło piętnaście lat. Dziadamamy własne mieszkanie, samochód, co roku jeździmy na wakacje. Mamy dwoje dzieci – starszego syna Jakuba i młodszą córkę Zosię. Wszystko osiągnęliśmy sami, bez niczyjej pomocy. Bartosz jest teraz kierownikiem działu, a ja prowadzę małą firmę. Nasze życie to efekt naszej pracy, nie szczęścia.

Do rodziców Bartosza czasem zaglądamy, wysyłamy im pieniądze, by ich wspierać. Ale oni się nie zmienili. Szymon, jego brat, wciąż mieszka z rodzicami, pracuje w tej samej fabryce, gdzie zalegają z wypłatami. Nazywają nas szczęściarzami, jakbyśmy nie walczyli o tę przyszłość. „Wam się po prostu udało” – mówią, ignorując nasze nieprzespane noce, poświęcenie, upór. Ich słowa to jak plucie w twarz. Nie widzą, ile włożyliśmy, by wydostać się z tej samej dziury, w której oni tkwią z własnej woli.

Bartosz dopiero niedawno przyznał, iż przeprowadzka była najlepszą decyzją w jego życiu. Zrozumiał, jak jego bliscy gasili w nim chęć do zmian, jak ich narzekanie i bezczynność ciągnęły go w dół. Jestem dumna, iż udało mi się wyciągnąć go z tego bagna. Ale by ochronić naszą rodzinę, musiałam postawić barierę między Bartoszem a jego krewnymi. Nie zakazywałam mu kontaktu, ale zadbałam, by ich wpływ nie zatruwał naszego życia. Każdy ich telefon, każde narzekanie przypominały mi, jak blisko byliśmy utonięcia w ich beznadziei.

Czasem ściska mnie w sercu na artykuł, iż Bartosz mógł tam zostać, w tym szarym życiu bez marzeń. Ale widzę, jak patrzy na nasze dzieci, na nasz dom, i wiem – postąpiłam słusznie. Jego rodzina trwa w swoim świecie, gdzie o wszystkim decyduje los, nie wysiłek. My wybraliśmy inną drogę. I nie pozwolę, by ich toksyczne słowa czy stare nawyki wróciły do naszego życia. Z Bartoszem zbudowaliśmy swoje szczęście i nikt nam go nie odbierze.

Idź do oryginalnego materiału