Dzisiaj w moim dzienniku muszę opisać coś, co wciąż boli. Rok temu śmiałabym się, gdyby ktoś powiedział, iż odejdę od Marka. Od męża, z którym przeżyłam dwanaście lat, którego uwielbiałam. Od człowieka, o którym wszystkie przyjaciółki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Był dla mnie wszystkim. Troskliwy, solidny, dobry, czuły ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą w podwarszawskim domu, z dwójką dzieci i myślą, iż to był jedyny sposób, by przeżyć.
Gdzieś na początku wszystko było normalne. Zaczęliśmy skromnie, kupiliśmy kawalerkę, potem Marek sprzedał to mieszkanie i wzięliśmy kredyt na przestronne trzypokojowe. Remont, meble, wygoda. Dwóch synów, dziewięć i cztery lata. Pracowałam w domu kultury, prowadziłam zajęcia – nie dla pieniędzy, ale z miłości do tego, co robiłam. Marek zapewniał stabilny byt, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom przyjęcia, żyliśmy naprawdę szczęśliwie.
Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Zadzwonili z jego pracy: Marek zemdlał w biurze. Pogotowie, szpital, badania… Diagnoza: łagodny guz mózgu. Zbyt długo nieleczony, rozrósł się. Lekarze nie mogli zrobić delikatnej operacji, musieli przeprowadzić skomplikowany zabieg neurochirurgiczny.
Przeżył. Lekarze mówili, iż miał szczęście. Ale mój Marek zniknął. Po operacji stał się kimś innym. Twarz wykrzywiona porażeniem nerwu, słuch osłabiony. Ale najgorsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.
Zwolnił się z pracy. Po prostu oznajmił:
„Odpracowałem swoje. Teraz ty nas utrzymujesz.”
Wzięłam dodatkową pracę. Padłam ze zmęczenia. A on… Całymi dniami leżał na kanapie, przeglądał telefon, oglądał telewizję. Żadnej pomocy, żadnej inicjatywy. Tylko wyrzuty. I krzyki. Dużo krzyków.
Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieciach. choćby na czteroletniego malucha. Oskarżał nas, iż jest chory. Mówił, iż to my go „złamałyśmy”. Że przez nas się „zepsuł”.
Potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, przygotowywał się na „wielkie kataklizmy”, kupował sól, zapałki i konserwy. Odmawiał brania leków, nie chciał iść do lekarza. Błagałam – krzyczał, iż chcę go „wsadzić do czubków”, iż mam „kochanków” i iż „cała Warszawa za mną płacze”.
Żyłam jak w koszmarze. Dom zmienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich zostawić w takiej atmosferze. Więc wzięłam ich i wyjechalałam do siostry.
Rozwód był nieunikniony. Nie mogłam już żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, odmówił walki, przestał być mężem, ojcem, człowiekiem.
Teraz rodzina Marka mówi, iż jestem egoistką. Że odeszłam, gdy zaczął „potrzebować”. Że porzuciłam go w potrzebie. Że żyłam na jego garnuszku, a jak zrobiło się trudno – uciekłam. To boli. Bo nikt nie był przy mnie, gdy nie spałam ze zmęczenia. Nikt nie widział, jak drżały mi ręce, gdy znów krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace na plecach.
Nie zostawiłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na ciągły strach i tę toksyczną atmosferę. Mój obowiązek to je chronić.
Czasem wspominam tego Marka – dawnego. Z uśmiechem, cierpiwy, z troską w oczach. I serce się kraje. Ale patrzę na swoich chłopców i wiem: zrobiłam dobrze. Uratowałam ich. I siebie. Choć kosztem rozpadniętego małżeństwa i złamanego serca.