Algorytmy rządzą nie tylko doborem tego, co wyskakuje nam na kafelkach po odpaleniu dowolnej platformy streamingowej, ale i, jak się wydaje, konstrukcjami scenariuszy proponowanych tam produkcji własnych. To, oczywiście, uogólnienie, do tego cokolwiek niesprawiedliwe, bo przecież z wyświechtanym gniotem niekiedy sąsiaduje rzecz co najmniej godna uwagi, ale to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Przygody bezimiennej snajperki, która wykończyć musi tych, co na wykończenie zasłużyli sobie całymi latami niegodnego żywota, pisały aż trzy osoby i to bynajmniej nie takie, które wypadły sroce spod ogona. A jednak skończyło się jak zwykle – byle czym.
Jennifer Lopez, choć na przestrzeni dekad odhaczyła bodaj wszystkie hollywoodzkie szufladki gatunkowe, chyba jeszcze nigdy wcześniej nie pochyliła się nad tak ewidentnie drugoligowym akcyjniakiem, wywiedzionym prosto z arkusza kalkulacyjnego. Mamy bowiem do czynienia z typem filmu do tej pory zarezerwowanym wyłącznie dla Liamów Neesonów tego świata, gdzie ktoś tam powraca skądś tam, żeby zrobić coś tam, dysponując przy tym obowiązkowym zestawem szczególnych umiejętności. Zmienia się setting, zmienia się kostium, zmieniają się imiona i twarze, ale cała reszta pozostaje dokładnie taka sama jak od lat.
Wyzuty z jakiejkolwiek pomysłowości, szkicowy scenariusz "Matki" (przypomnijmy: napisany przez trzy osoby, z których dwie otarły się o Oscara), to również czysta sztampa, gdzie nie pokuszono się o nic nowego, mimo iż dałoby się pewnie chociaż spróbować przepisać płciowe stereotypy, o co podobny akcyjniak aż się prosi. Ale nie, tytułowa postać grana przez Lopez albo formatowana jest do narzuconej przez gatunek typologii, albo podkreśla się jej niemalże atawistyczny instynkt macierzyński. Bo w całej tej pretekstowej intrydze chodzi o jej córkę, Zoe, która, dla własnego bezpieczeństwa objęta przed laty federalnym programem ochrony świadków, znajduje się na celowniku nie jednego, ale aż dwóch złych gości. Wykiwani niegdyś przez Lopez, chcą się na niej zemścić, porywając dziewczynkę. Nie mają jednak pojęcia, iż cały ten czas kobieta spędziła na odległej Alasce, prowadząc spartański żywot, hartując się i szykując na podobną ewentualność.
Nie bez znaczenia dla filmu pozostaje metafora wilczej sfory, która prawdopodobnie symbolizować ma bez mała metafizyczną i zakorzenioną głęboko w samej naturze i odwiecznym cyklu życia i śmierci więź matki i córki – faceci zdają się owego szóstego zmysłu pozbawieni – a także ustawić optykę Lopez jako istnego żywiołu, siły natury. Bo, istotnie, imponujące jest, co potrafi, spektakularnie pozbywając się kolejnych przeszkód: bije, ciacha, rąbie, strzela, śmiga na motocyklu i najwyraźniej odebrała też kurs tortur w ciemnych celach Guantanamo. I trzeba w tym miejscu sprawiedliwie oddać odtwórczyni głównej roli, iż stara się każdy ruch wykonać po swojemu, podkreślić swoją gwiazdorską obecność na ekranie, choć na kilka się to zdaje, bo i tak wszystko krępuje marny scenariusz.
A kiedy film raz na jakiś czas już złapie całkiem przyzwoite tempo, to Niki Caro – która kręciła i kameralne dramaty, i blockbustery, ale nigdy typowego kina akcji – niemiłosiernie rozciąga poszczególne sceny i dialogi, przez co całość jest sztucznie napompowana do prawie dwugodzinnego metrażu. Nie, żeby nożyczki jakoś wydatnie temu tytułowi pomogły, ale może chociaż całość nie wydawałaby się tak rwana, bo eksplozywne sekwencje są blisko przytulone do tych sennych. kilka przychodzi też z celuloidowej teleportacji z miejsca do miejsca, bo choćby gdy Amerykę zastępuje Kuba, to chyba jedynie z powodu pocztówkowego czaru. Finał, rzecz jasna, ma miejsce na Alasce, gdzie wcześniej dochodzi do wykucia rodzinnej relacji między kobietą i dzieckiem, podczas swoistego szkolenia survivalowego, za pośrednictwem krwi, potu i łez, będącego przygotowaniem do ostatniej batalii.
Ta jest całkiem efektowna, choć to nie dzięki tym rzadkim przebłyskom "Matce" udaje się z chlupnięciem odbić od gatunkowego, grząskiego dna, ale za sprawą Lopez, która nie daje się sprowadzić do roli błyskotki albo ciekawostki i zawłaszcza cały film dla siebie. To przez cały czas nie wystarczy, aby go z czystym sercem polecić, od tego jestem daleki, ale może da do myślenia producentom, aby przy następnej okazji obsadzić ją w czymś lepszym.
Jennifer Lopez, choć na przestrzeni dekad odhaczyła bodaj wszystkie hollywoodzkie szufladki gatunkowe, chyba jeszcze nigdy wcześniej nie pochyliła się nad tak ewidentnie drugoligowym akcyjniakiem, wywiedzionym prosto z arkusza kalkulacyjnego. Mamy bowiem do czynienia z typem filmu do tej pory zarezerwowanym wyłącznie dla Liamów Neesonów tego świata, gdzie ktoś tam powraca skądś tam, żeby zrobić coś tam, dysponując przy tym obowiązkowym zestawem szczególnych umiejętności. Zmienia się setting, zmienia się kostium, zmieniają się imiona i twarze, ale cała reszta pozostaje dokładnie taka sama jak od lat.
Wyzuty z jakiejkolwiek pomysłowości, szkicowy scenariusz "Matki" (przypomnijmy: napisany przez trzy osoby, z których dwie otarły się o Oscara), to również czysta sztampa, gdzie nie pokuszono się o nic nowego, mimo iż dałoby się pewnie chociaż spróbować przepisać płciowe stereotypy, o co podobny akcyjniak aż się prosi. Ale nie, tytułowa postać grana przez Lopez albo formatowana jest do narzuconej przez gatunek typologii, albo podkreśla się jej niemalże atawistyczny instynkt macierzyński. Bo w całej tej pretekstowej intrydze chodzi o jej córkę, Zoe, która, dla własnego bezpieczeństwa objęta przed laty federalnym programem ochrony świadków, znajduje się na celowniku nie jednego, ale aż dwóch złych gości. Wykiwani niegdyś przez Lopez, chcą się na niej zemścić, porywając dziewczynkę. Nie mają jednak pojęcia, iż cały ten czas kobieta spędziła na odległej Alasce, prowadząc spartański żywot, hartując się i szykując na podobną ewentualność.
Nie bez znaczenia dla filmu pozostaje metafora wilczej sfory, która prawdopodobnie symbolizować ma bez mała metafizyczną i zakorzenioną głęboko w samej naturze i odwiecznym cyklu życia i śmierci więź matki i córki – faceci zdają się owego szóstego zmysłu pozbawieni – a także ustawić optykę Lopez jako istnego żywiołu, siły natury. Bo, istotnie, imponujące jest, co potrafi, spektakularnie pozbywając się kolejnych przeszkód: bije, ciacha, rąbie, strzela, śmiga na motocyklu i najwyraźniej odebrała też kurs tortur w ciemnych celach Guantanamo. I trzeba w tym miejscu sprawiedliwie oddać odtwórczyni głównej roli, iż stara się każdy ruch wykonać po swojemu, podkreślić swoją gwiazdorską obecność na ekranie, choć na kilka się to zdaje, bo i tak wszystko krępuje marny scenariusz.
A kiedy film raz na jakiś czas już złapie całkiem przyzwoite tempo, to Niki Caro – która kręciła i kameralne dramaty, i blockbustery, ale nigdy typowego kina akcji – niemiłosiernie rozciąga poszczególne sceny i dialogi, przez co całość jest sztucznie napompowana do prawie dwugodzinnego metrażu. Nie, żeby nożyczki jakoś wydatnie temu tytułowi pomogły, ale może chociaż całość nie wydawałaby się tak rwana, bo eksplozywne sekwencje są blisko przytulone do tych sennych. kilka przychodzi też z celuloidowej teleportacji z miejsca do miejsca, bo choćby gdy Amerykę zastępuje Kuba, to chyba jedynie z powodu pocztówkowego czaru. Finał, rzecz jasna, ma miejsce na Alasce, gdzie wcześniej dochodzi do wykucia rodzinnej relacji między kobietą i dzieckiem, podczas swoistego szkolenia survivalowego, za pośrednictwem krwi, potu i łez, będącego przygotowaniem do ostatniej batalii.
Ta jest całkiem efektowna, choć to nie dzięki tym rzadkim przebłyskom "Matce" udaje się z chlupnięciem odbić od gatunkowego, grząskiego dna, ale za sprawą Lopez, która nie daje się sprowadzić do roli błyskotki albo ciekawostki i zawłaszcza cały film dla siebie. To przez cały czas nie wystarczy, aby go z czystym sercem polecić, od tego jestem daleki, ale może da do myślenia producentom, aby przy następnej okazji obsadzić ją w czymś lepszym.