Patrząc na mnie w życiu nie pomyślelibyście, iż znajduję ukojenie w takiej muzyce. Wiem, wiem, iż nie ocenia się książki po okładce! Tak więc całkiem nieprzypadkowo znalazłam się po raz drugi w tym miesiącu w warszawskiej Stodole, by celebrować muzykę. Poprzednim razem był to irlandzki rap, a teraz…
Tamino trudno jest zaszufladkować, choć w muzycznym świecie nazywany jest władcą żywiołów. Ze względu na swoje orientalne (egipsko-belgijskie korzenie) łączy ze sobą światy, o jakich wielu nie ma pojęcia. Tego wieczoru zaprosił nas z otwartymi ramionami w podróż do swojej bajki.
A wszystko zaczęło się od zdania, które mogło zaważyć na całości wieczoru. Na scenę wszedł chłopak w bluzie, z naciągniętym na głowę kapturem, a obok niego pojawił się zespół. Po dłuższej chwili radosnych wiwatów usłyszeliśmy „zazwyczaj nie zaczynam tak koncertów, ale jestem chory”. W oczach wielu (i moich też!) na pewno pojawiła się wtedy nutka niepewności – czy muzyk będzie w stanie zaśpiewać wszystkie piosenki? Czy nie zawiedzie naszych oczekiwań? Czy zagra mój ulubiony utwór? Oczywiście to wszystko trwało zaledwie tyle, ile pstryknięcie palcem, bo sekundę później wybrzmiała już muzyka. Wcześniej zostaliśmy jeszcze poproszeni o nie nagrywanie i nie robienie zdjęć. Tutaj pojawia się mój szczery apel o SZACUNEK do artysty i jego słów, bo przez wiele osób niestety zostały one zignorowane. Dopóki salę oświetlały tylko światła ze sceny – działa się magia. Może się czepiam, ale takie drobnostki naprawdę potrafią zepsuć odbiór. Na szczęście, gdy przymknęło się na to oko i skupiało na doznaniach stricte muzycznych, podróżowało się razem z całym zespołem w nieznane.
Od pierwszych dźwięków muzyki na moim ciele pojawiły się dreszcze, które towarzyszyły mi aż do końca wieczora. Kocham muzykę, bo dzięki niej odkrywam siebie na nowo i eksploruję zakątki mojej duszy, o których choćby nie miałam pojęcia. Dzięki Tamino dotarłam do tych najgłębiej schowanych zakamarków. Wzruszałam się, przeżywałam i zakochiwałam z każdą następną piosenką. Naprawdę chciałabym powiedzieć więcej, ale dla mnie ten koncert był sztuką kompletną. Bez zbędnych przemówień i jakichś urozmaiceń – prosty, szczery, po prostu piękny. Nie sposób nie wspomnieć o instrumentach, które stanowiły wspaniały dodatek – pojawiła się wiolonczela i oud, nazywany również lutnią arabską (perską). Coś naprawdę niesamowitego! Wydaje mi się też, iż gdyby wokalista nie wspomniał na samym początku o problemach z głosem, nikt by tego nie zauważył – dał na scenie z siebie co najmniej dwieście procent, co totalnie chwytało za serce.
Jest jedna rzecz, której mi zabrakło – ale ze względu na chorobę jestem w stanie wybaczyć to artyście – zabrakło Habibi, które na poprzednich koncertach wieńczyło cały występ. Kiedy ktoś z tłumu krzyknął „HABIBI”, kiedy zespół wrócił na scenę na bis, Tamino zaśmiał się do mikrofonu mówiąc „i’m not gonna play this one, it’s ridiculous”, co przynajmniej u części słuchaczy wywołało zawód. Ale hej, jesteśmy przecież ludźmi!
Życzymy Tamino dużo zdrowia i mamy nadzieję, iż będzie czarował swoim głosem w nieskończoność!