Występ Imagine Dragons z czasów trasy Mercury wspominam ciepło, jako jedno z intensywniejszych przeżyć koncertowych. Nie zdawałam sobie choćby sprawy, jak mocno tamten wieczór zapisał się w mojej pamięci, dopóki nie stanęłam ponownie pod Stadionem Narodowym w Warszawie, gotowa na koncert z ramach trasy LOOM World Tour.
Album LOOM miał swoją premierę lekko ponad rok temu i szalenie przypadł mi do gustu. Moje odczucia się scementowały, a płyty słucham częściej niż rzadziej. Co więcej, Imagine Dragons naprawdę wywarli na mnie ogromne wrażenie podczas poprzedniej trasy. Cieszyłam się więc bardzo, iż dzięki uprzejmości Live Nation nie tylko wybieram się na koncert tej grupy ponownie, ale też przy albumie, który naprawdę lubię.
Czy więc jest jakiekolwiek zaskoczenie, iż koncert ponownie był wydarzeniem wysokich lotów? Wszystko rozpoczęło się od dźwięków Fire in These Hills, czyli jednej z ostatnich piosenek na płycie. Nie jest to może najbardziej dynamiczne otwarcie – ale klimatu nie dało się mu odmówić. Dynamikę przyniosły kolejne mocne pozycje – Thunder oraz Bones. I muszę przyznać, iż te momenty chyba nie mogą się znudzić, niezależnie ile razy usłyszy się ich wykonanie na żywo.
Utwory z LOOM przeplatane były z klasykami grupy, z przewagą tych drugich. Rzeczywiście krążek nie należy do najdłuższych – to ledwie półgodzinna płyta z dziesięcioma piosenkami. Jedną możemy choćby odliczyć z racji na dwie wersje Eyes Closed. Natomiast zdziwiło mnie, iż na koncercie zagrano jedynie cztery utwory z krążka, poświęcając mu stosunkowo kilka uwagi. Długoletni staż zespołu oczywiście nie ułatwia doboru utworów, ale przyznam – do końca czekałam na wspomniane już Eyes Closed, hitowy singiel promujący płytę. Za to nie zabrakło mojego ukochanego In Your Corner z partią smyczkową!
W puli klasyków granych na scenie pojawiły się najgłośniejsze tytuły zespołu, które zajmują stałe miejsce w setlistach. Demons, Believer, Radioactive – zdaje się, iż bez nich nie mógłby się odbyć koncert, a bynajmniej nie nudzą i nie brzmią jak powtórzone po raz tysięczny. Można wyłapać chwile ze zmianą tonacji, dynamiczne zwolnienia czy okazyjny zaśpiew, którego w oryginale nie usłyszymy. Zabrzmi to tandetnie, ale naprawdę ma się wrażenie, iż czas się zatrzymuje. Akurat Imagine Dragons mogłabym słuchać przez kilkanaście godzin, gdyby zagrali koncert w formie albumów front to back.
Żadnemu członkowi nie da się odmówić charyzmy scenicznej, ale oczywiście to Dan Reynolds zajmuje centralną pozycję. Nie zabrakło udanych solówek instrumentalnych czy zwyczajowego przeniesienia całego zespołu na wybieg, bliżej widowni – i były to momenty z głośnym odzewem publiczności. Wokalista pochwalił też polskie jedzenie oraz architekturę, co oczywiście wzbudziło okrzyki entuzjazmu. Nawiązanie kontaktu z publicznością wcale nie jest takie łatwe, jakby się wydawało – a udało się ponownie, bez zaburzenia koncertowej energii.
Na specjalne wyróżnienie zasługuje też wykonanie partii JID przez Dana w utworze Enemy. Naprawdę wywarło wrażenie! Zresztą jest to artysta tak ekspresyjny, iż nie sposób nie poczuć emocjonalnej więzi. Do mnie osobiście bardzo przemawia tak widoczne wyrażanie emocji i czuję muzykę grupy głęboko także dzięki temu.
Podsumowując, koncert Imagine Dragons to show w najczystszej postaci – świetnie rozplanowany, pełny imponujących efektów, zawsze udany. Chce się trwać w tej chwili jak najdłużej, chociaż nagłośnienie Narodowego pozostawia wiele do życzenia. Rozrywka jednak wynagradza lekkie dzwonienie w uszach, a doświadczenie oraz emocje pozostają na długo. Dla mnie ten koncert to kolejny moment in time, który w całości zapisuje się tak wyraźnie w pamięci, iż mogę do niego swobodnie wracać.
Fot. główna: Materiały promocyjne/Live Nation.