Ilustrować na własnych zasadach

kulturaupodstaw.pl 6 godzin temu
Zdjęcie: fot. Dawid Stube


Kamila Kasprzak-Bartkowiak: Od najmłodszych lat lubiłeś rysować? Czy to zajęcie pojawiło się zdecydowanie później?

Jarosław Gryguć: Wydaje mi się, iż rysowałem od najmłodszych lat, choć pamiętam jedynie pojedyncze przejawy tej aktywności. Bardzo lubiłem komiksy, które nie tylko czytałem, ale też kopiowałem rysunki ulubionych bohaterów, na przykład Kajka i Kokosza.

Pamiętam również zdjęcie z wystawy szkolnych prac plastycznych, gdzie rysunki innych dzieci były jeszcze bardzo schematyczne, a mój wyróżniał się większą szczegółowością i realizmem. Czasami obracało się to przeciwko mnie. Nie wygrałem pewnego konkursu plastycznego, bo jury uznało, iż moja praca jest zbyt dobra, by mogło ją stworzyć dziecko.

K.K.-B.: Podstawa to wykształcenie czy może ciągła praca nad umiejętnościami? Jak z perspektywy czasu patrzysz na swoją profesję projektanta graficznego oraz ilustratora?

J.G.: Moje studia artystyczne przypadły na czas przemian ustrojowych. Uczelnie były wtedy jeszcze mocno nastawione na kształcenie artystów warsztatowych, nie komercyjnych, a ja widziałem siebie raczej w tej drugiej roli. Do tego, może z przyczyn środowiskowych, nie potrafiłem w pełni wykorzystać możliwości, jakie dawała uczelnia, ani otworzyć się na świat sztuki.

W rezultacie na studiach nie nauczyłem się niemal niczego, co później przydałoby mi się w pracy. Ta sytuacja jednak zmusiła mnie do wypracowania własnych technik i rozwiązań, więc to było ciekawe. Może choćby wolę tę ścieżkę rozwoju.
     

K.K.-B.: Pamiętasz swoje pierwsze zlecenie? I czy już wtedy wiedziałeś, iż ze sztukami wizualnymi chcesz związać swoją przyszłość?

fot. Dawid Stube

J.G.: To było zlecenie na ilustracje do publikacji dla dzieci pt. „Dzieje wojska polskiego od czasów Mieszka po dzień dzisiejszy”. Malowałem postacie żołnierzy z różnych epok.

Od dziecka interesowałem się historią i militariami, więc temat był dla mnie wprost wymarzony. Potem przygotowywałem jeszcze ilustracje do kilku podobnych tytułów.

Niestety, trudno było się z tego utrzymać, bo rynek książki działał wówczas na dość „zbójeckich” zasadach. Przez kolejne lata pracowałem w branży reklamowej. Było to na dłuższą metę nudne, ale pozwoliło mi zdobyć wiele cennych umiejętności. Dzięki temu mogłem wrócić do ilustrowania książki już na własnych zasadach.

     
K.K.-B.: Jesteś między innymi autorem oraz ilustratorem historycznych książek dla dzieci i młodzieży, a także twórcą ilustracji do książek naukowych i podręczników szkolnych. Jak wygląda twój system pracy, czyli od czego zaczynasz, jakich zwykle potrzebujesz informacji oraz co jest łatwiejsze – rysowanie czy pisanie?

J.G.: Ilustracja naukowa i popularnonaukowa, którą się zajmuję, to dość specyficzna dziedzina. Gromadzenie wiedzy i prace koncepcyjne zajmują tu często więcej czasu niż samo malowanie. Wymaga to także licznych konsultacji z naukowcami i wymiany wielu maili. Zdarza się, iż nad koncepcją pracuję tydzień, a samą ilustrację wykonuję w jeden dzień.

I dobrze, bo malowanie lubię mniej. Pisanie jeszcze mniej. Mimo to uważam, iż sprzężenie zwrotne, kiedy ilustruję własne teksty i opisuję własne ilustracje, jest korzystne dla końcowego efektu. Dlatego dzielnie brnę w to dalej.

K.K.-B.: Poza tym trzy lata temu otrzymałeś Stypendium Marszałka Województwa Wielkopolskiego na stworzenie projektu pt. „Wielkopolanie dla Niepodległej. W walce o granice II Rzeczpospolitej”. Przypomnij w paru słowach, czego dotyczyło to działanie. Czy jego realizacja to dla ciebie także wyraz lokalnego patriotyzmu?

J.G.: Mam ambiwalentny stosunek do patriotyzmu, choć ten lokalny wydaje się najmniej groźny. Ale tak, myślę, iż ten projekt można uznać za jego przejaw. Chciałem w nim przybliżyć historię udziału Wielkopolan w kształtowaniu wschodnich i południowych granic Polski po I wojnie światowej. Spopularyzować mało znane fakty o pomocy płynącej z Wielkopolski dla Kresów Wschodnich i powstańców śląskich oraz o udziale wielkopolskich oddziałów w walkach z bolszewikami.

Kto wiedział, iż nasz lokalny bohater powstania wielkopolskiego, Paweł Cyms, dowodził też pułkiem w powstaniu śląskim i za walki na Białorusi otrzymał Virtuti Militari? Uważam, iż warto było te historie przypomnieć.

K.K.-B.: Natomiast jeszcze inna forma twojej aktywności to tworzenie grafik, i to nie tylko do tematycznych wystaw, na przykład tej pt. „Okulary Pelagii. O gnieźnieńskiej fotografce Pelagii Gdeczyk”, którą kilka lat temu można było oglądać w galerii Starego Ratusza w Gnieźnie. Nie ciągnęło cię, by zostać artystą tworzącym w pełni autorskie dzieła i wyjść poza dydaktyczną sferę?

fot. Dawid Stube

J.G.: Ależ wiele moich dzieł jest w pełni autorskich. Sam wymyślam temat, koncepcję, piszę teksty, wykonuję ilustracje i projekt graficzny. Więcej się nie da! Do tego niektóre są dla mnie ważne osobiście, gdyż rozwijają moją wiedzę i wrażliwość.

Tak było na przykład z kilkoma wystawami herstorycznymi, nad którymi pracowałem. Taka autodydaktyka to jeden z najfajniejszych aspektów mojej pracy.

A jeżeli pytasz, czy mam ochotę namalować po prostu jakiś obraz, to nie. Wręcz przeciwnie. Studia całkowicie odebrały mi euforia z tworzenia „dla siebie”. Wiedza sprawiła, iż stałem się bardzo autokrytyczny, a tworzenie niedoskonałych dzieł boli. Jestem w stanie przezwyciężyć ten ból jedynie z konkretnych powodów – musi on służyć czemuś, co uważam za wartościowe, przy czym wartością tą może być też konieczność opłacenia rachunków (śmiech).

K.K.-B.: Wróćmy na chwilę do historycznych publikacji dla najmłodszych, na przykład tej pt. „Jak w Gnieźnie królów koronowano?”. Czy w kontekście tegorocznych obchodów 1000-lecia koronacji królewskich pierwszych Piastów masz szczególne poczucie edukacyjnej misji?

J.G.: Tak. Edukacja to jeden z motorów napędowych moich działań. Wychowałem się na encyklopediach oraz książkach i czasopismach popularyzujących wiedzę z różnych dziedzin. Marzyłem, żeby moje ilustracje znalazły się kiedyś w „National Geographic”, co mi się zresztą spełniło. Jestem dumny, iż mogę dołożyć swoją cegiełkę do wielkiego dzieła edukacji. Zabrzmiało pompatycznie, ale co zrobić – tak to czuję.

K.K.-B.: A jak oceniasz same obchody do tej pory w mieście? Co się tobie podoba, a czego brakuje?

J.G.: Uczestniczyłem w kilku projektach związanych z rocznicą koronacji, więc trudno mi je oceniać z perspektywy odbiorcy.

fot. Dawid Stube

Mam wrażenie, iż zrobiono sporo, żeby to wydarzenie odpowiednio nagłośnić i wykorzystać jego marketingowy potencjał. Strona edukacyjna i naukowa też nie została zaniedbana.

Jeśli mi czegoś brakuje, to może działań z rejonów sztuki wysokiej, ale być może inspirowanie i wspieranie ich wykraczało poza możliwości lokalnej społeczności. Może też projektów awangardowych, przekraczających granice, ale te z kolei nie bardzo poddają się centralnemu planowaniu i zaspokajaniu konkretnych potrzeb.   

K.K.-B.: Co dalej, czyli jakie kolejne publikacje lub wystawy w planach?

J.G.: Tak do końca to trudno powiedzieć. Najbliższa realizacji wydaje się publikacja dla dzieci o historii średniowiecznego Kalisza, z którym to ośrodkiem nawiązałem współpracę w zeszłym roku. Mam jednak wiele pomysłów, zarówno na książki, jak i wystawy, także o innej tematyce niż dotąd.

Interesuję się nie tylko historią Polski. Pracę traktuję bardziej jako sposób spędzania czasu niż zawód, bo nie staram się być jakoś szczególnie wydajny czy podążać za modami. Wolę niespieszne pochylanie się nad tym, co mnie naprawdę ciekawi. A jeżeli to jeszcze kogoś zainteresuje, to już pełna satysfakcja. Wychodzi na to, iż moim planem jest po prostu dalsze poszukiwanie twórczego szczęścia.

Idź do oryginalnego materiału