Dzisiaj znów miałem ten sam koszmar. Przebudziłem się zlany potem, a w głowie dźwięczało mi echo słów: „Idźcie już, ja dojadę”. Zupełnie jak tamtego dnia, gdy mój syn szedł pierwszy raz do szkoły.
Stałem przy kuchennym zlewie, ściskając w ręce gąbkę. Palce drżały, ale nie od zimnej wody – tylko od wściekłości. Na kuchence bulgotała przypalona owsianka, w sypialni mruczał telewizor, a w głowie kotłowały się myśli: *Dacza? Teraz? Dlaczego?*
Mąż wyszedł wcześniej. Po angielsku. Po prostu trzasnął drzwiami, a dom znów pogrążył się w ciszy. Pomyślałam, iż może wyszedł do samochodu albo załatwić coś pilnego. Syn już się obudził, przetarł oczy i w pidżamie powłóczył się do łazienki.
Wszystko wydawało się normalne. Poza jednym – ojciec nie wrócił.
„Grzegorz, oszalałeś?!” – zapytałem, gdy w końcu się dodzwoniłem.
„Mama potrzebowała pomocy na działce” – tłumaczył się. – „Idźcie już, ja dojadę”.
„Aha. Pilnie. Akurat dziś. O ósmej rano. Pierwszego września” – mój głos był zimniejszy niż ten, który zatopił „Titanica”.
„Słuchaj, rozumiem, że… ale mama poprosiła. Będziemy szybko”.
Milczałem. Gdybym powiedział cokolwiek, tama mojej cierpliwości by pękła. A histeria o poranku to nie coś, co powinien widzieć świeżo upiełowany pierwszoklasista. Zamiast słów po prostu rozłączyłem się.
Niech to spadnie na ich sumienie.
„Tato, a gdzie tatuś?” – syn stał w nowiutkiej białej koszuli, mozolnie zapinając guziki.
Nerwowo się kręcił, ale nie narzekał.
„Babcia potrzebowała pomocy na działce. Tatuś ją zawiózł” – odpowiedziałem bez ozdobników i sarkazmu.
„A przyjedzie potem?” – zapytał z nadzieją w głosie.
„Nie wiem, kotku. Chyba nie”.
„A wiedział, iż dziś mam święto?”
Rozmawialiśmy o tym cały tydzień. Ale syn najwyraźniej nie potrafił zrozumieć postępku ojca.
„Wiedział” – odparłem cicho.
Chłopiec spuścił wzrok, milczał. Usiadł przy stole i wpatrywał się w telefon. W wazonie stał bukiet, który zaniesie do szkoły. Przy drzwiach – nowy plecak z samochodami. Wszystko gotowe na święto.
Oprócz rodziny.
Na apelu syn starał się trzymać fason. Nie uśmiechał się, nie płakał, tylko mocniej ściskał moją dłoń, gdy wokół roili się uczniowie, babcie, ojcowie z aparatami. Wszyscy mieli swoje święto życia.
Ja też robiłem mu zdjęcia, starałem się dopingować. W gardle stała mi kula, ale uśmiechałem się za nas obu. A może choćby za trzech. Ale to nie wystarczyło.
Gdy starszy uczeń niósł na ramionach dziewczynkę z dzwonkiem, przyszła pierwsza wiadomość od teściowej: „Zrób dużo fotek. Wyślij mi. Chcę zobaczyć”. Druga – kwadrans później: „Powiedz, żeby Kacper mi pomachał. Jestem z wami myślami!”
„Myślami?” – zaciąłem zęby. „Myślami” – to bardzo wygodne. Nie trzeba się starać.
Nie odpowiedziałem. Nie dlatego, iż bałem się awantury. Po prostu… nie miałem już nic do powiedzenia.
Po apelu poszliśmy do lodziarni, zamówiliśmy lody i koktajle, potem spacerowaliśmy po parku. Plan był inny: ojciec miał zawieźć nas do wesołego miasteczka. Ale tata był na działce. Z kapustą, nie z synem. Trzeba było zmienić plany.
„Tato, mogę nie odbierać, jak babcia zadzwoni?” – spytał syn, gdy w plecaku zadzwonił telefon.
„Oczywiście” – przytaknąłem. – „Ja też bym nie odebrał”.
Nie tłumaczyłem więcej. Nie było potrzeby. Syn tylko przytulił się mocniej, jakby chciał przekazać cały ból i rozczarowanie przez to jedno uściskanie.
Coś we mnie skamieniało. Gdy mąż później dzwonił, nie odebrałem. Syn też nie.
Ograniczyliśmy się do krótkiej wymiany wiadomości.
„Zachowujesz się jak dziecko. Odbierz telefon. Mama się obraziła” – napisał.
„Twój syn też” – odparłem.
„Kacper jest obrażony?”
„Tak. Bo dziś był dla niego istotny dzień. A wy wybraliście ziemniaczki. Kopcie dalej”.
Grzegorz wrócił koło dziewiątej. Wszedł cicho, na palcach, jakby bał się kogoś obudzić… albo jeszcze bardziej przypieczętować napięcie. Syn już spał. Ja siedziałem w salonie z książką, ale nie czytałem. Nie potrafiłem się skupić. Trzymałem ją tylko jako tarczę przed obojętnością innych i własnymi myślami.
„Może jutro gdzieś pójdziemy? We trójkę” – zaproponował, siadając obok. – „Do kina albo na pizzę. Tak jakoś ciągle osobno”.
Podniosłem brew i spojrzałem na niego. Nie ucieszyłem się. Nie przytaknąłem. Tylko westchnąłem.
„Myślisz, iż w rodzinie można przesunąć terminy? Syn potrzebował cię dziś”.
„Nie zrobiłem tego specjalnie” – potarł nos, starając się zachować spokój. – „Mama poprosiła nagle, nie mogłem odmówić. Myślałem, iż zdążymy”.
„No tak. Tylko twoje 'myślałem’ nie zmienia faktu, iż Kacper na ciebie czekał. Do samego końca”.
„Nie dramatyzuj…” – mruknął. – „O co ci adekwatnie chodzi?”
Roześmiałem się sucho, bez radości. Dla niego to był drobiazg. Życie toczyło się dalej, nikt nie ucierpiał – tylko ja robiłem problem z niczego.
Nie rozumiał, iż dla mnie to było zdradą. Albo nie chciał zrozumieć.
„Wiele rzeczy. Ale przede wszystkim to, iż nie pojmujesz, jak bardzo zraniłeś syna. Że myślisz, iż to minie samo”.
Kiedyś było inaczej. Przypomniałem sobie, jak jeszcze w czasie ciąży Grzegorz sam powiedział:
„Chcę być częścią jego życia, nie tylko obecny. Chcę być dobrym ojcem”.
Nauczył syna jeździć na rowerze, robić papierowe samoloty, żołędziowe ludziki. Urządzali wyścigi autkami. W oczach chłopca płonął entuzjazm, a Grzegorz patrzył na niego tak, jak patrzy się na własny sens życia.
Nawet teściowa wtedy piekła ciasta. Może bardziej dla siebie niż dla Kacpra, ale zawsze coś. Przy chłopcu rozpływała się w komplementach, ale zawsze brzmiały egoistyczI spojrzał na moją dłoń wciąż zaciskającą się na książce i zrozumiał, iż niektóre rany nie goją się nigdy.