Sir David Attenborough to niekwestionowana legenda filmów przyrodniczych, którego charakterystyczny głos zna każdy, kto obejrzał chociaż jeden taki tytuł. Po ponad 70 latach dokumentowania świata naturalnego brytyjski biolog i dokumentalista wraca z wyczekiwanym nowym filmem. "David Attenborough: Świat oceanów" to opowieść o najważniejszym – i najbardziej zagrożonym – miejscu na Ziemi: oceanie.
Obok "Życia na naszej planecie" jest to jego najmocniejszy i najważniejszy film. W końcu gdy opowiada ktoś, kto przez całe swoje życie przyglądał się cudom natury – i ich stopniowej zagładzie – trudno nie słuchać z uwagą. A kiedy ten ktoś kończy właśnie 99 lat, każde jego słowo brzmi jak przesłanie.
– Po niemal stu latach życia na tej planecie rozumiem już, iż najważniejsze miejsce nie znajduje się na lądzie… ale w oceanie – mówi Attenborough, stojąc samotnie na pustej plaży w "Świecie oceanów". I oczywiście ma rację.
O czym jest "Świat oceanów"? To nowy dokument Davida Attenborough o oceanie
"Świat oceanów", produkcja National Geographic, nie jest kolejną ładną pocztówką z rafy.
Choć pod względem wizualnym to prawdopodobnie najpiękniej sfotografowany dokument ostatnich lat – z hipnotyzującymi ujęciami podmorskich gór, falujących dżungli z wodorostów, koralowych ogrodów i ogromnych ławic ryb – to film głęboko osobisty. Wyreżyserowali go Keith Scholey, Toby Nowlan i Colin Butfield, ale to właśnie Attenborough jest tu najważniejszy – to jego testament.
Od lat 50. XX wieku Sir David obserwował zmiany w oceanach: pierwsze nurkowania, wielkie wyprawy, odkrycia, ale i powolne wymieranie. Dziś, u schyłku życia, opowiada nie tylko o ich pięknie, ale też o tym, co je niszczy – i co może je jeszcze ocalić.
To opowieść o świecie, którego nie widzimy – a który decyduje o naszym przetrwaniu. Twórcy zatrzymują naszą na zjawiskach często pomijanych – jak niewidzialna sieć planktonu pochłaniającego dwutlenek węgla – i przypominają, iż bez oceanów zwyczajnie nie da się wygrać walki z kryzysem klimatycznym. Być może niektórzy wciąż myślą, iż to ogromna, wodna pustynia, ale to złożony ekosystem, od którego zależy każda forma życia na Ziemi.
Kiedy kamera wchodzi w najbardziej niedostępne miejsca, pełne życia, kolorów, ruchu, trudno się nie zachwycić i nie pomyśleć, iż morskie głębie przypominają obcą, egzotyczną planetę. Jednak piękne obrazy stopniowo ustępują miejsca horrorowi.
Tak ludzie niszczą oceany. Dokument Attenborough jest wstrząsający
W momentach, kiedy "Świat oceanów" pokazuje skutki ludzki działalności, wali w nasze sumienia jak młot. Ujęcia białych, martwych raf, wokoło których pływają zagubione ryby, robią wstrząsające wrażenie. Tak samo jak morskie dna po trawlerowaniu – przemysłowej metodzie połowu, w której ogromne metalowe sieci są ciągnięte po dnie morskim, niszcząc wszystko, co napotkają na swojej drodze: rośliny, siedliska ryb
Kontrast między tętniącą życiem głębią a szarym, pustym dnem – przypominającym krajobraz po ataku nuklearnym – robi porażające wrażenie. Nie sposób nie płakać; u mnie łzy lały się strumieniami. To najmocniejsze i najsmutniejsze sceny w filmie – i choć łatwo byłoby je przewinąć dla własnego komfortu, nie powinniśmy odwracać wzroku.
Bo Attenborough – który oparł "Świat oceanów" na solidnych badaniach naukowych i współpracy z ekspertami, m.in. dr. Enrikiem Salą, założycielem programu Pristine Seas – nie owija w bawełnę: przemysłowe rybołówstwo, uprawiane przez zamożne państwa na całym świecie, często u wybrzeży biedniejszych społeczności, to "nowy kolonializm".
Dziesiątki kilometrów haków, tony wyrzuconych, martwych stworzeń (bo wyrzuca się z powrotem wszystko, co łowcom "niepotrzebne"), dopłacane przez rządy praktyki, które pustoszą nie tylko ocean, ale i lokalne społeczności. Sceny z "pługiem" orzącym dno to nie CGI i nie science fiction. To nasza rzeczywistość, świat, który stworzyliśmy, karmiąc się iluzją nieskończonych zasobów.
W wielu miejscach świata trawlerowanie doprowadziło do katastrofy ekologicznej, a mimo to przez cały czas pozostaje powszechną praktyką. A na choćby na pozornie pustym dnie morskim istnieje delikatna, krucha równowaga – jej zburzenie może zniszczyć cały łańcuch życia.
I, jak podkreśla David Attenborough, nie chodzi o to, by nie łowić w ogóle – ale nie w taki sposób, który niszczy całe morskie życie w poszukiwaniu jednego gatunku ryby. To jakby próbować złapać ryby, orząc podmorski las.
Życie w oceanach jest zagrożone, ale jest nadzieja, mówi sir David
Ale "Świat oceanów" to nie tylko przestroga, to także ogromna lekcja nadziei. Bo życie wraca – jeżeli tylko przestaniemy je niszczyć.
W filmie widzimy przykłady z całego świata: od Hawajów po Morze Śródziemne, gdzie stworzenie morskich rezerwatów – wywalczonych przez naukowców, rybaków, aktywistki i lokalne społeczności – pozwoliło naturze odrodzić się w tempie, które zaskoczyło choćby naukowców. Dno, które przypominało pustynię, w ciągu kilku lat znów zaczęło buzować życiem.
W ostatnich scenach filmu niemal stuletni Attenborough patrzy na mapę świata z zaznaczonymi obszarami chronionymi. Jest ich więcej niż kiedykolwiek, choć wciąż jedynie... 3 procent całej powierzchni oceanów. – Kiedy zaczynałem, nie było żadnych. To daje mi nadzieję – mówi i przypomina, iż przez cały czas możemy coś zrobić i iż wcale nie jesteśmy bezsilni.
"Świat oceanów" nie jest więc zwykłym dokumentem – to oda miłosna dla naszej planety i jednocześnie wezwanie do działania. Film – dostępny na Disney+, którego premiera zbiegła się ze Światowym Dniu Oceanów ONZ – ma prosty cel: byśmy otworzyli oczy. Organizacja Narodów Zjednoczonych walczy bowiem o to, by do 2030 roku objąć ochroną 30 proc. oceanów i zobowiązało się do tego 190 państw. Przynajmniej na papierze. Czy faktycznie to zrobią?
To nie jest temat na "kiedyś" – to dzieje się teraz. Właśnie dlatego "David Attenborough: Świat oceanów" to film, który powinien zobaczyć każdy – nie tylko dla przepięknych zdjęć i epickiej muzyki (która, a to dewastuje widza, a to go uspokaja), ale dla tego, co zostawia w człowieku na koniec. jeżeli nie posłuchamy Sir Davida, to nie posłuchamy już nikogo. A przecież niedługo może go zabraknąć. I co wtedy?