Thriller psychologiczny z elementami muzycznymi, ze znanym z genialnej roli w Saltburn Barrym Keoghanem i równie popularną ostatnimi czasy aktorką Jenną Ortegą – brzmi dobrze? Niestety, film Hurry up Tomorrow trudno nazwać dobrym.
Film Hurry up Tomorrow można podsumować w kilku prostych słowach: to dobry, ponad półtoragodzinny teledysk. Jako film? Dla większości niezrozumiała, egocentryczna laurka od piosenkarza dla samego siebie.
Zobacz również: Szpiedzy – recenzja filmu. Nie kłam kochanie

Zacznijmy jednak od początku. Hurry up Tomorrow to thriller, w którym główny bohater, Abel Tesfaye – alternatywna wersja wokalisty The Weeknd – przechodzi trudny okres w życiu. Odeszła od niego ukochana i nie odpowiada na próby wznowienia kontaktu. Na dodatek bohater zaczyna mieć problemy z głosem. W tej sytuacji wspiera go natrętny menedżer Lee (Barry Keoghan), którego obsesyjność wywołuje jedynie większą presję na umęczonym artyście.
Równocześnie poznajemy Animę – maniakalną fankę, która zostawia za sobą tylko płomienie. Nie wiemy, dlaczego robi to, co robi, ani jaka jest jej historia. Widzimy, jak podpala dom i ucieka z miejsca zdarzenia, by pojawić się na koncercie zespołu. Jej spotkanie z wokalistą przypomina fanowskie opowiadanie – niezrozumiany artysta spotyka dziewczynę, która pozwala mu być sobą przez jedną noc. Ale co się stanie, gdy po zwierzeniach, refleksjach i połączeniu dusz nad muzyką przyjdzie szary poranek?

Na papierze fabuła wygląda dosyć ciekawie – trudno temu zaprzeczyć. Problemem jest jednak wykonanie, a adekwatnie wybór niewłaściwego medium. Zarówno środki wyrazu, jak i narracja bardziej pasują do klimatu teledysku niż do pełnometrażowej produkcji. W filmie jest dużo symboliki i odniesień do życia artysty oraz jego twórczości. W efekcie to dzieło trafi tylko do bardzo wąskiej publiki. jeżeli ktoś byłby interesujący filmu ze względu na thriller psychologiczny albo chciałby dopiero poznać artystę, lepiej sięgnąć po coś innego. Psychologiczne aspekty są tu obecne, ale poruszone na tyle płytko, iż trudno wyciągnąć z filmu jakąkolwiek wartość.
Jak wspomniałam wcześniej, trudno nie zauważyć egocentryzmu płynącego z ekranu. Zamiast rozwijać wątki thrillera, film skupia się niemal wyłącznie na postaci Abla. Dominuje seria długich ujęć ukazujących jego sylwetkę i sceny rozpaczy. Emocje oraz wewnętrzne przeżycia bohatera stają się nie tylko głównym, ale w zasadzie jedynym tematem fabularnym. Ani Anima, ani Lee nie pełnią tu roli samodzielnych postaci – pojawiają się raczej jako personifikacje stanów psychicznych wokalisty, który walczy z presją i żalem do samego siebie. Ich rolą – szczególnie Animy – jest doprowadzić Abla do konfrontacji z mrokiem i do wewnętrznego odrodzenia. Ani Barry Keoghan, ani Jenna Ortega nie są jednak w stanie zrównoważyć amatorskiego aktorstwa Abla Tesfaye.

Aktorsko film nie wzbudził we mnie żadnych emocji – dialogi w większości wypadały bardzo płasko i nienaturalnie. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż postaci Animy zwyczajnie brakowało głębi emocjonalnej, z której Jenna Ortega mogłaby czerpać. Nie wypadła źle, ale mogłaby wypaść lepiej, gdyby nie ograniczał jej średni scenariusz i partner-amator, grający samego siebie. Natomiast Barry Keoghan gra Lee tak, jakby powiedziano mu, iż ma na nowo ożywić swoją postać z Saltburn. Za każdym razem, gdy unosił się emocjami, przed oczami stawał mi Oliver. Nie jest to adekwatnie nic złego, gdyż jego rola w tamtym filmie była, moim zdaniem, wybitna, a oglądanie go w Hurry up Tomorrow było jedną z nielicznych przyjemności, jaką zaserwował mi ten film.
Fabuła rozgrywa się gdzieś pomiędzy jawą a snem – jest jak narkotyczna wizja, która ma sens i znaczenie jedynie dla głównego bohatera tej farsy. Wszystko w tym filmie jest nasycone symboliką, jednak dla przeciętnego widza nie ma ona żadnego znaczenia. Stąd mój wniosek, iż ten materiał o wiele lepiej sprawdziłby się w formie teledysków – wtedy fani artysty mogliby docenić jego wizję artystyczną, a pozostali widzowie nie musieliby się czuć oszukani po seansie tego antyfilmowego dzieła.
Można by się spierać, iż film zgłębia psychikę artysty i pozwala lepiej zrozumieć jego twórczość. Pytanie tylko: po co? I komu adekwatnie pozwala ją zrozumieć? Nie sposób zaliczyć tego filmu ani do dzieł opowiadających o gwiazdach muzyki, takich jak Kompletnie nieznany czy Rocketman, ani do thrillerów psychologicznych – brakuje mu bowiem fabuły, którą zastąpiono symbolicznymi obrazami płonących domów, płaczem i krzykami bohaterów oraz emocjonalnymi występami muzycznymi. Podsumowując: twórca za bardzo skupił się na własnym „ja”, a zbyt mało na wniesieniu jakiejkolwiek wartości do tego obrazu.
Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne.